Parszywek czyli ja. Jak to jest, że głupie przeziębienie, zwykły katar rozkłada człowieka na łopatki? Człowieka, który z poważniejszymi dolegliwościami chodził zaliczać testy z gramatyki? I do tego uszy mi zatyka... błee...
Ale ja nie o tym. Ja dziś o Murakamim. Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland. Przeczytane głównie ze względu na niegasnącą miłość do szaroskrzydłych czyli Haibane Renmei.
Na początek pewne rozczarowanie. Murakamiego na polski tłumaczą 3 panie - z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że najlepiej radzi z nim sobie pani Anna Zielińska-Eliott. W jej wykonaniu te opowieści płyną, a język zyskuje nowe, specyficzne frazy. Może to kalki z oryginału (na co tłumacze powinni uważać), ale nadają historiom pewnego smaczku. Niestety, Koniec Świata... przeszedł przez warsztat pani Anny Horikoshi. Nie można powiedzieć, że to moja ulubiona tłumaczka Murakamiego. Zbyt wiele rzeczy wyjaśnia, zbyt wiele pojęć upraszcza. Dla czytelnika nieobeznanego choćby z kuchnią japońską może to i dobrze, ale dla osoby znającej przynajmniej podstawy takie dopowiadanie jest denerwujące.
Wracając do książki. Sekai-no owari-to hado boirudo wandarando to opowieść dwuplanowa. Tradycyjnie już u Murakamiego bohaterem jest 35-letni rozwodnik, któremu życie przecieka między palcami. Mężczyzna pracuje dla Systemu jako cyfrant, szyfrując dane, by nie dostały się w ręce symbolantów z Fabryki. Później wszystko okaże się mistyfikacją, a sam bohater - królikiem doświadczalnym genialnego profesora, którego zakochana w różu wnuczka przeprowadzi bohatera przez podziemne tunele.
Drugi świat, czyli tytułowy Koniec Świata to Miasto otoczone murem. W Mieście jest wszystko, czego potrzeba, choć zarazem nie ma najważniejszego. Ale ludziom tego najważniejszego nie brakuje. Ceną za "doskonały spokój" jest pozbycie się serca, a wraz z nim złych emocji: nienawiści, rozpaczy, smutku. A przecież nie można pozbyć się tego, nie poświęcając jednocześnie radości, szczęścia i miłości.
Nie mogę pozbyć się serca - myślałem. Nawet jeśli będzie mi z nim bardzo ciężko, znów przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy moje serce poszybuje jak ptak na wietrze, a widok, jaki się przed nim roztoczy, obejmie całą wieczność. Potrafiło się przecież zanurzyć nawet w dźwięku tej małej harmonii.
Cyfrant na zawsze pogrąża się w swojej podświadomości, młodzieniec zostaje w Mieście. Dla obu Koniec Świata staje się w pewien sposób końcem. Obaj dopiero na koniec - gdy ich czas się kończy - zaczynają dostrzegać to, co naprawdę ważne i cenne.
Książkę czytało się nienajgorzej. Z przyjemnością odnajdywałam wszystkie elementy, miejsca i zdarzenia, które Yoshitoshi ABe zawarł w opowieści o skrzydlakach.
I to właśnie Haibane zostaną dla mnie prawdziwymi mieszkańcami Miasta na Końcu świata. Miasta Guri czy też Glie, otoczonego murem, który tylko ptaki mogą pokonać. Bo to właśnie to miasto uczy, jak iść naprzód. Jak dojrzewać, dorastać, wzlatywać. Jak pokonywać siebie i własne słabości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz