sobota, 18 grudnia 2010

G.O.D.

Skąd tytuł? A bo tak ^^

Bo wczoraj na pół śpiąco doczołgałam się na zbiórkę na wyjazd do Skrzatusza (czuwanie pod hasłem Przymierz Miłość) tylko po to, żeby dowiedzieć się, że osoba dla której tam jechałam brzydko się przeziębiła. Nu ale wyjazd opłacony, to pakujem się w haftokar i jedziem.

.... (times passes)....

Wczoraj było trzy miesiące temu ^^" Ale wyjazd jeszcze pamiętam. Najważniejsze były dwie sprawy.

Sprawa uno pierwsze: do czego służy komórka czyli transmisja na żywo. I człowiek może przynajmniej "duchem" uczestniczyć w spotkaniu. I uno drugie: jakoś tak w pewnym momencie przyszło mi do głowy uzupełnienie tamtego scenariusz. Jak tylko zbiorę chęci, to może dokończę.

Bo tak poza tym, czuwanie... było. Mocno "młodzieżowe" było. Zabrakło mi chwili skupienia, wyciszenia... bo nawet w trakcie Namiotu co chwila muzyczni szaleli...
Ale poznałam człowieka :) I było miło. Pozdrawiam cię, Człowieku, jeśli akurat to przypadkiem czytasz ;)

.... (times passes)...

Back to 18th December.

A co dzisiaj?

Dłubię krzyżykowo obrazki dla babć. Jedna dostanie Maryję od Nieustającej Pomocy (ta już skończona, oprawiona), druga JP2 - to niestety wciąż na warsztacie, brązy tworzące genialny efekt sepii śnią mi się po nocach...

Tyle z tego dobrego, że dziergając, wciągam seriale.
1. Kości i House na bieżąco - w tej chwili bardziej dla zawirowań w głównych pairingach (Bones/Booth, House/Cuddy) niż dla czegokolwiek innego, ale zawsze. Szkoda, że czeka nas dłuższa świąteczna przerwa.
2. Xena - zaczynam sezon 6, ostatni. Całość mocno się zmieniła od pierwszego. Cóż, obejrzę do końca, ale na re-watche późniejsze odcinki raczej szans większych nie mają.
3. Stargate SG-1 - tak, do tego przymierzałam się od dawna. Są odcinki lepsze i gorsze, raczej oglądam dla konkretnych postaci, ew dla kosmitów, ale potrafię zrozumieć, skąd tak wielki fandom i obrona tej serii.
4. Sanctuary - jak już się stwierdziło, że ulubioną postacią w SG jest Samantha Carter, to wypada przecież sprawdzić, co Amanda Tapping jeszcze zrobiła, prawda? Pierwszy odcinek obejrzany na sieci z lektorem - wrażenie pozytywne, ale nie na tyle, żeby wciągać się w kolejny tytuł. Drugi już w oryginale - i tu wsiąkłam :P AT nadała dr Helen Magnus brytyjski akcent. Wprawdzie znawcy tematu (czyt. nativi) twierdzą, że nie do końca brytyjski i momentami uciekający, ale ja się w nim zakochałam. A odcinek 1x09 Requiem sprawił, że w moim osobistym rankingu serial ten tytuł powędrował na drugie miejsce, tuż za Dotyk Anioła. Kto ciekaw, niech obejrzy.

Po pierwsze - genialne odwrócenie sytuacji z otwarcia odcinka i nagle te same spojrzenia rozumiemy zupełnie inaczej. Po drugie samo otwarcie, przez które przez dłuższy czas czekamy na odwrócenie ról lub przynajmniej na "podzielenie się" przypadłością (kurczę, ciężko pisać, żeby nie zaspojlerować). No i po trzecie sama AT - (tu już spojlera nie uniknę) - genialna scena śmierci, jeszcze genialniejsze uśmieszki, które budzą ciary, a po chwili wyglądają najniewinniej w świecie. Czapki z głów!

Na deser taka lub inna animka. Ostatnio Yakitate! Japan - historyjka o piekarzach i chlebku i innym pieczywie. Wrażenia? Niech wystarczy za nie fakt, że nabrałam ostatnio ochoty na świeże pieczywko, takie chrupiące z zewnątrz, miękkie w środku - że zasypuję mamę ciekawostkami o chlebie - i że w poświątecznych planach mam pieczenie chleba w maszynie do ryżu :D



Tyle na dzisiaj. Już i tak długi post wyszedł i wszyscy pewnie w połowie się pospali ;)

poniedziałek, 13 września 2010

Keszowanie za Uśmiech

Miałam szczęście. Urodziłam się w kraju, gdzie zajęcza warga nie jest wielkim problemem. Kuzynka, która urodziła się z tym problemem, dość szybko przeszła operację.

Są jednak dzieciaki, które nie miały takiego szczęścia. Rozszczepione podniebienie czy warga uniemożliwiają im normalne życie - niemal życie w ogóle!

Właśnie takim dzieciakom pomaga Operacja Uśmiech.

Zachęcona przykładem jednej z ich ambasadorek, Romy Downey, rozpoczęłam tego lata projekt Keszowanie za Uśmiech. Łącząc przyjemne z pożytecznym, za każdego znalezionego kesza odkładam do pojemniczka 1 zł i co jakiś czas będę zebrane fundusze przelewać na konto fundacji.

Po co o tym piszę? Może ktoś jeszcze dołączy? Może razem uzbieramy na operację małego człowieka i podarujemy mu nowy uśmiech dzięki temu, co dało uśmiech nam?

Za jakiś czas zdam raport z tego, ile skrzyneczek już znalazłam w ramach projektu i ile $$ trafiło dla maluszków :)

Inner Voice

Zabawne... A właściwie to nie-zabawne, ale to słowo samo ciśnie się na usta.

Piszę już od dawna. Kilku-nastu lat. I nigdy właściwie nie brakowało mi słów. Zawsze miałam ich w obfitości, mogłam czerpać... Nie zawsze były to te właściwe - nie raz i nie dwa zmieniałam, poprawiałam, wykreślałam i pisałam od nowa nie zdania, nie akapity nawet, ale całe sceny.

A teraz?

Krótki scenariusz. Ot, 4 czy 5 scen. Pomysł - budowa domu i odkrycie, co jest prawdziwym domem - chodził za mną od zeszłego roku. Motyw przewodni - Miłość - pojawił się po lutowych rekolekcjach w Bielsku. Zaczęłam pisać. Po powrotnym postoju w Nowym Sączu miałam już gotowe trzy pierwsze sceny. Brakowało czwartej i zakończenia (na które jednak pomysł miałam od początku).
Kolejne nieudane podejścia... Didaskalia skreślane po dodaniu do nich kilku pierwszych słów Narratora. Nie mogłam złapać rytmu. Spisałam zakończenie i brakowało już tylko tej jednej odsłony.
Latem wreszcie (!) przyszła mi do głowy koncepcja sceny. Bardzo ogólna, wciąż brakuje w niej szczegółowego rozplanowania ruchu scenicznego i gestów (co w rzeczy ocierającej się o pantomimę jest ważne).
Zaczęłam więc pisać. Narrator, wejście bohatera i...


... cisza.

Od dwóch miesięcy niedokończona scena czeka w zeszycie na słowa. Jakiekolwiek.



A może problem nie leży w słowach, a w mojej głowie? Może nie potrafię usłyszeć, jak mój wewnętrzny głos zwraca się do mnie tak, jak do mojego bohatera? Może - mimo wszystko - brak mi tego jednego elementu Miłości?

sobota, 3 lipca 2010

Smak, jest smak!

Smak, zapach...

Taka na przykład herbata jęczmienna. Pachnie trochę piwnie. Dziwny zapach i smak też mocno nietypowy. Ale na każdą herbatę trzeba znaleźć swój sposób. Dobrze osłodzona i pita na zimno - to moja wersja. Smakuje nienajgorzej, a podobno dobrze nawadnia, redukuje stresy i inne takie :)
Japończycy mówią na to mugicha i parzą normalnie lub na zimno (takiej jeszcze nie próbowałam i raczej nie spróbuję, bo bez cukru jest dla mnie raczej nie do przełknięcia).
Mugicha to herbata nie dla wszystkich - ze względu na swój specyficzny smak, ale jeśli będziecie mieć możliwość, to warto spróbować. Może akurat ją polubicie i lato będzie bogatsze o nowy napój?

Skoro już przy sprawach kuchennych jesteśmy, to podzielę się przepisem z gatunku "wziąć to co jest w domu, wrzucić w woka i doprawić".
Dziś rano, szukając pomysłu na obiad, stwierdziłam, że mam ochotę na rybę. Ale nie taką w panierce, jak zazwyczaj robi mam~. Pomyślałam i oto, co wyszło:

Trochę inny dorsz
- filet z dorsza (rozmiar w zależności od tego, dla ilu osób gotujemy)
- kawałek pora
- pomidor
- sos sojowy (można zastąpić maggi zmieszanym pół na pół z wodą)

Dorsza dzielimy na spore kawałki, wyjmujemy ości i zdejmujemy skórę. Nie kroimy go zbyt drobno, bo sam się rozpadnie.
Pora kroimy w węższe lub szersze plastry (szersze będą przyjemnie trzeszczeć między zębami, węższe nadadzą tylko smaku) i "rozbieramy" je na kółeczka.
Pomidora obieramy ze skórki, wyjmujemy pestki razem z całą galaretką. Kroimy w wąskie paseczki.

W woku (ew. nieprzywieralnej patelni) rozgrzewamy niewielką ilość oleju. Na gorący olej wrzucamy rybę i krótko przesmażamy (aż przestanie być szklista). Dodajemy pora i uczciwą porcję sosu sojowego. Chwilkę podduszamy całość. Wrzucamy pomidora, zdejmujemy woka z gazu i mieszamy całość.

Podajemy z ryżem.

Przygotowanie nie zajmuje dużo czasu, a danie wychodzi smaczne, lekkie i sycące :)

czwartek, 17 czerwca 2010

Niesielsko, Anielsko

Khu, khu, ależ się tu zakurzyło... No ale ostatnio trochę gorąco na uczelni było, tłumaczenia, zaliczenia, prace, cuda na kiju i guzik z pętelką, a do tego wyszywanki i lektury (mniej i bardziej obowiązkowe), więc o blogu się nie myślało.

Wczoraj - po wypoceniu z siebie ciut za krótkiej i bardziej niż ciut nie na temat pracy z teorii literatury - włączyłam dla relaksu wywiad z Martą Williamson, zamieszczony na ostatniej płycie pierwszego sezonu Dotyku Anioła
Zaglądałam kiedyś na jej stronę i jakoś mnie nie ruszyło. Nie wiem, może coś przeoczyłam, a może nie byłam w odpowiednim nastroju.
W każdym razie oglądając te krótki (bo raptem kwadrans trwający) wywiad uświadomiłam sobie, że dla tej kobiety TbaA nie było tylko produkcją (pff, w sumie to wiedziałam już wcześniej, z komentarzy i takie tam). Ale kiedy się ją zobaczyło, jak z tą iskrą w oku opowiada o Bogu i Jego Aniołach, jak zwyczajnie i radośnie się uśmiecha... Lord moves in mysterious ways His deeds to perform

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

pies sumienia

Bo choć Pan Jezus nie chodzi w gumiakach i kapelusiku z piórkiem na niemiecko-austriacką modłę, a już na pewno nie ma spodni na szelka (chociaż, kto wie?), to i tak jest naszym Pasterzem.

Zakładka pana Powella skończona. Wyrwała się w dobre łapki, więc sobie będę musiała drugą wyszyć. Ale najpierw parę innych projektów, więc jak do tej pory będę zakładać lektury kartą biblioteczną/ekartą/pocztówkami/zdjęciami i innymi takimi :D

Photobucket

A ustawienie Avenue Q Theme w roli budzika było najgorszą decyzją w moim życiu :( Już tego słuchać nie mogę ;(

sobota, 17 kwietnia 2010

What a Wonderful World...

I see trees of green, red roses too
I see them bloom for me and you
And I think to myself what a wonderful world.

I see skies of blue and clouds of white
The bright blessed day, the dark sacred night
And I think to myself what a wonderful world.

The colors of the rainbow so pretty in the sky
Are also on the faces of people going by
I see friends shaking hands saying how do you do
They're really saying I love you.


I hear babies crying, I watch them grow
They'll learn much more than I'll never know
And I think to myself what a wonderful world
Yes I think to myself what a wonderful world.




Suteki da ne? ^^

środa, 14 kwietnia 2010

jeszcze o modlitwie

Od jakiegoś czasu noszę jerozolimski różaniec w tej samej kieszeni co mp3. W drodze na uczelnię sięgam po muzykę, a palce trafiają na koraliki - i muzyka czeka na swoją kolej :)

Ale nie o tych chciałam. Podzielić się takim przydługim fragmentem prozy chciałam.

Terry Goodkind, Pożoga
– Prowadź nas, mistrzu Rahlu – zaczęli zebrani, może jeszcze niezbyt harmonijnie. Skłonili się niżej i dotknęli czołami posadzki.
– Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. – To już było bardziej unisono.
Berdine też dotykała czołem posadzki, a mimo to zdołała groźnie łypnąć na Vernę. Ta przewróciła oczami i również się pochyliła, dotykając czołem posadzki.
– Chroń nas, mistrzu Rahlu – mruknęła, dołączając do modłów. Znała te słowa i już raz je wypowiedziała, i to przed samym Richardem. – Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna zastanawiała się z goryczą, jak Richard zdoła kogokolwiek ochronić, jeżeli natychmiast nie dołączy do d'harańskiej armii.
Zgromadzony tłum cicho zaintonował modły.
– Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna przechyliła się odrobinę ku Berdine i wyszeptała:
– Ile razy będziemy to powtarzać?
Berdine, z miną typowej Mord-Sith, rzuciła Vernie surowe spojrzenie. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Verna rozpoznała owo spojrzenie. Sama niezliczone mnóstwo razy tak patrzyła na nowicjuszki, które się nieodpowiednio zachowywały, oraz na upartych młodych czarodziejów. Spuściła więc oczy na płytę posadzki i odmawiała modły wraz z innymi.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Ciche, śpiewne modły, odmawiane jednym głosem przez zgromadzony tłum, niosły się echem przez korytarze.
Po surowym spojrzeniu Berdine Verna uznała, że najlepiej będzie, jeśli zachowa dla siebie swoje zastrzeżenia, i odmawiała modły razem ze wszystkimi. Miękko wymawiała słowa, świadomie, myśląc o tym, ileż to razy się sprawdziły w jej życiu. Richard zaś wszystko w nim zmienił. Verna uważała, że najważniejszym zadaniem Sióstr jest założenie obroży chłopcom mającym dar i szkolenie ich w posługiwaniu się owym darem. Richard wybił jej z głowy to niedorzeczne przekonanie, nauczył ją pokory. Wszystko zmienił, zmusił ją, żeby raz jeszcze wszystko przemyślała. Gdyby nie Richard, pewnie by się nigdy nie zeszli z Warrenem i ich wzajemna sympatia nie przerodziłaby się w miłość. Richard dał jej to, co było w jej życiu najwspanialsze.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Modły szeptane przez wszystkich zebranych zlały się w jeden nabożny chór, który narastał, póki nie wypełnił rozległego holu.
Verna nawet w takim tłumie czuła się bardzo samotna. Aż do bólu tęskniła za Warrenem. Odgrodziła murem swoje uczucia, unikała takich myśli, unikała ludzi, żeby sobie oszczędzić bólu, który nieustannie się w niej tlił. A teraz nagle wzięła nad nią górę udręka, okropna świadomość, jak straszliwie tęskni za Warrenem, jak ogromnie go kochała. Był najwspanialszym darem od życia – i odszedł, nie było go już. Zapłakała z bezsilnej rozpaczy. Czuła się taka osamotniona.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twój a mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna stłumiła szloch, wspominając, jak ostatni raz całowała Warrena, kiedy umierał. To był najokropniejszy moment w całym jej życiu. Tyle już upłynęło czasu, a jej wciąż się zdawało, że to było wczoraj. Tak ogromnie za nim tęskniła, że serce jej pękało.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna razem ze wszystkimi wymawiała słowa modłów, wlewając w nie swoje uczucia. Powtarzała je i powtarzała, miarowo, bez pośpiechu. Wypełniły jej umysł. Płakała, wspominając czas spędzony z Warrenem. Wspominała jego ostatnie, skierowane do niej słowa: „Pocałuj mnie, póki jeszcze żyję. I nie opłakuj końca, ale pomyśl, jakie piękne życie mieliśmy. Pocałuj mnie, moja miłości".
Dręczyły ją ból i tęsknota. Jej świat zamienił się w popiół. Nic jej nie obchodziło, nie ciekawiło, nie miało dla niej znaczenia. Chciałaby już umrzeć.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twój ej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna tłumiła szloch i odmawiała modły. Nie dbała o to, czy ktoś się jej przygląda.
To było zupełnie bez sensu; młodzian, który niczego nie potrafił, niczym się nie interesował, niczego nie cenił, nic nie był wart i do niczego się nie nadawał – zabił Warrena, żeby dowieść swojej lojalności i wierności naukom Imperialnego Ładu, tezom, że ludzie tacy jak Warren nie mają prawa żyć według własnej woli, lecz powinni się poświęcać dla takich jak ów morderca.
Richard walczył o to, żeby to wynaturzenie się skończyło. Wszelkimi dostępnymi mu środkami walczył z tymi, którzy roznosili po świecie takie bezsensowne okrucieństwo. Poświęcił się walce o wyplenienie tego wynaturzenia, żeby już nikt nie tracił najbliższych, jak Verna utraciła Warrena. Richard doskonale rozumiał jej cierpienie.
Verna zatraciła się w rytmicznym zaśpiewie. Richard opowiadał się za tym wszystkim, co było celem także jej życia – rzetelnością, sensownością, celowością. Zanoszenie modłów do takiego człowieka wcale nie było bluźnierstwem, było całkiem zrozumiałe i słuszne. W pewnym sensie – przez wzgląd na to, kim Richard był i za czym się opowiadał – był to hołd składany życiu, a nie czemuś złudnemu.
Richard był dobrym przyjacielem Warrena, jego pierwszym prawdziwym przyjacielem. Richard wyciągnął Warrena z podziemi na słońce, na świat. Warren kochał Richarda.
Śpiewna recytacja przynosiła ukojenie. Verna poczuła dotknięcie ciepłych słonecznych promieni, które się przedarły przez chmury. Spływał na nią łagodny, złocisty blask. Otulał ją ciepłem, które przenikało aż do wnętrza jej duszy.
Warren by chciał, żeby się cieszyła całą wspaniałością i pięknem życia, dopóki je ma.
Kojące ciepło słonecznego blasku sprawiło, że po raz pierwszy od bardzo dawna zaznała spokoju.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Wolno powtarzane słowa modłów przepełniły Vernę, klęczącą w cieple słonecznych promieni, głębokim spokojem i radosnym poczuciem wspólnoty, jakich nigdy przedtem nie zaznała. Szeptała słowa, pozwalając, by zabierały ze sobą ciernie bólu. Klęczała, opierając czoło o płyty posadzki, wkładając serce i duszę w wypowiadanie słów – i czuła się wolna od wszelkich trosk i zmartwień, przepełniona radością życia i czcią dla niego. Modliła się wraz z innymi, skąpana w łagodnym blasku słońca. Był tak ciepły i opiekuńczy. Czuły. Zupełnie jak uścisk ramion Warrena.
Modliła się i modliła, wraz z pozostałymi, nieprzerwanie, a czas mijał – nieistotny, niezauważalny, bez znaczenia.
Dzwon zabrzmiał dwa razy – niskim, aksamitnym dźwiękiem – na znak, że modły się zakończyły, lecz Verna wiedziała, iż na zawsze już z nią pozostaną.
Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i podniosła wzrok. To była Berdine – uśmiechała się do niej. Verna się rozejrzała i stwierdziła, że większość ludzi już się rozeszła. Tylko ona jedna nadal klęczała przy sadzawce, dotykając czołem płyt posadzki. Berdine klęczała obok niej.
– Wszystko w porządku, Verno? Verna się wyprostowała, dalej klęcząc.
– Tak... ale tak przyjemnie w tym słońcu.
Berdine zmarszczyła brwi. Popatrzyła na krople deszczu uderzające o powierzchnię sadzawki.
– Cały czas padało, Verno. Ksieni wstała, rozglądając się.
– Ale... ja to czułam. Widziałam padający na mnie snop promieni.
Berdine zrozumiała, dotknęła ramienia Verny.
– Rozumiem.
– Tak?
Berdine potaknęła, uśmiechając się współczująco.
– Udział w modłach pozwala nam zastanowić się nad naszym życiem i zarazem przynosi ukojenie i pociechę. Może ktoś, kogo kochasz, zjawił się, żeby cię pocieszyć.
Verna wpatrywała się w łagodny uśmiech Mord-Sith.
– Czy i tobie się to przydarzyło?
Berdine przełknęła ślinę, kiwając głową, a pełne łez oczy dodatkowo to potwierdziły.

wtorek, 13 kwietnia 2010

śnić... czy nie śnić?

Miało być o snach. Nie do końca proroczych, choć jednak troszkę... nieziemskich?
Pojawiały się już wcześniej. W gimnazjum? W liceum na pewno. Tylko wtedy nie umiałam ich jeszcze rozpoznać. A teraz... z jednej strony się cieszę, a z drugiej wolałam, kiedy to były "tylko" sny.

Bo na przykład. Plączę się po obrzeżach miasta. Docieram do jakiegoś placyku z kioskami? W jednym z nich - znajomy człowiek, dawno nie widziany. Chcę podejść, pogadać - powstrzymuje mnie na chwilę gestem, widać, że coś go boli. Do tego otoczenie takie nietypowe, bo ten człowieczek na pewno w kiosku by nie robił. Podchodzę.
Chwilę później jestem poza placykiem. Wiem, że rozmawiałam z człowiekiem, ale nie pamiętam o czym. I przychodzi świadomość - wciąż we śnie - że przecież nie mogłam rozmawiać, bo człowieczek już nie żyje O.o
Jestem w trakcie Nowenny, więc włączam człowieczka w moje modlitwy.
Kilka dni po nowennie śni się znowu. Tym razem bardziej w swoim świecie. I są łzy - ale szczęścia.
Od tego czasu już się nie śni, choć przecież czasem - w tym nierozpoznanych snach - się pojawiał.

Albo znowu.
Zdarza się, że sen pokazuje wielu ludzi. I wiem, że ich znam, ale nie umiałabym podać ich imion. I w takim śnie rozpoznaję - z imienia - tą jedną konkretną. Rano łapię kontakt. Chodzi przybita, potrzebuje modlitwy. Czy dlatego się śniła?
Czy ten ostatni, z czwartku. Znów z tą samą. I tak przeraźliwie smutny, że lepiej żeby pozostał snem. I znowu okazuje się, że potrzebuje wsparcia.

Skąd te sny? Moja głowa sama je sobie roi czy jestem z pewnymi ludkami "zestrojona" i odbieram ich myśli?

A może to mój anioł stróż stwierdził, że tak najszybciej zwróci moją uwagę na tych ludzików?

Hmm? To jak? Śnić czy nie śnić?

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

krzyk

A zaczęło się od mleka czekoladowego w kartoniku. W jakimś tam markecie w Świdwinie. Głupstwo, prawda? A ja wciąż nie mogę spłacić tego długu wdzięczności, choć to już jakieś 6.5 roku minęło...

I dlatego chce mi się krzyczeć. Bo czuję się tak cholernie bezsilna. Bo nie mogę nawet usiąść przy tym człowieku, przytulić, pomilczeć. Bo dojazd fatalny, bo to, bo tamto, bo sramto - bo nie umiem odnaleźć w sobie tego kopa, który sprawiłby, że pojechałabym mimo wszystko, nawet w ciemno.

Zostaje modlitwa. Choćby i różaniec, który na codzień raczej gdzieś z boku, bo za trudny. Teraz kolejne zdrowaśki niczym pociski bombardują Niebo. I jest jakoś inaczej niż gdy normalnie. Po prostu inaczej.


Wstążeczki nie będzie. Zniczków też nie. Pozwólmy zmarłym odejść w spokoju, a żywi muszą żyć dalej.



A o snach... będzie innym razem.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Na nic straż, pieczęć i skała

Ciemno. Zimno. Toć nawet te niewiasty nie wstawały w środku nocy, tylko świtem. Ale my są twardzi chrześcijanie, to idziemy.

Świt barwi niebo na różowo. Miasto jeszcze śpi. Pod kapliczką Niepokalanej Panienki przycupnął dachowiec i nie może pojąć, co się dzieje. A tu tłumy idą za Zmartwychwstałym i śpiewem ogłaszają światu, że grób jest pusty.

PUSTY.

Bo JEZUS ZMARTWYCHWSTAŁ!

Amen.

niedziela, 21 marca 2010

:)

Tyle miałem dobrych chęci
że od dzisiaj się poprawię.
Wszystkie gdzieś się zapodziały:
na podwórzu, w parku, w trawie.
Bardzo Cię proszę, święty Antoni,
pomóż mi znaleźć zgubę.
Bez dobrych chęci każda poprawa
przychodzi mi przecież z trudem.

Emilia Waśniowska (1954-2005)


Uśmiechnęło się do mnie NIEBO.

piątek, 19 marca 2010

tak sobie...

Czasem to aż słów brak, jak człowiek może być głupi. Już sobie obiecywał, że się poprawi. Że koniec, bo ile można te same błędy popełniać. I co? I pupa. Jestem beznadziejna...
Jutro nowy dzień. Obym się pozbierała, bo czasu coraz mniej.

But I'd rather have you, all of you just the way you are, than everything else with someone who is not you.

Richard. Do Kahlan. Po tym jak się okazało, że jednak dalej nie mogą być razem, bo ona jest Spowiedniczką, a producent nie chce tego rozwiązać tak jak w książce.
Ale do mnie te słowa trafiają jeszcze w inny sposób. Bo ktoś też chce mnie taką, jaka jestem. Ze wszystkimi ułomnościami, słabościami, głupotami... Mnie, a nie kogoś innego...

I znowu Turbo i pytania o miniony dzień...



A to dla Dorotki :) Może uda się wylosować takiego ślicznego kociaczka, jakiego chce w dobre ręce oddać Sabinka. A wtedy moje maleństwo dostałoby prezent na poprawę humoru przed maturkami.

wtorek, 16 marca 2010

***

Ciągle zaczynam od nowa, choć czasem w drodze upadam,
Wciąż jednak słyszę te słowa: kochać znaczy powstawać.
Chciałem Ci w chwili uniesień życie poświęcić bez reszty,
Spójrz, moje ręce są puste, stoję ubogi, ja grzesznik.


Przyjm jednak małość mą, Panie, weź serce me, jakie jest.

Jestem jak dziecko bezradny, póki mnie ktoś nie podniesie
Znów wraca uśmiech na twarzy, gdy mnie Twa miłość rozgrzeszy.
Wiem, że wystarczy Ci, Panie dobra, choć słaba ma wola,
Z Tobą mój duch nie ustanie, z Tobą wszystkiemu podołam.

Szukam codziennie Twej twarzy, wracam w tę noc pod Twój dach.
Teraz już wiem, jak Cię kochać, przyjm moje "teraz", o Panie,

Dziś rozpoczynam od nowa, bo kochać to znaczy powstawać.
Kochać to znaczy powstawać.



Panie, Ty wiesz... Proszę.

sobota, 13 marca 2010

Jensenn, Oba i reszta Rahlów

Wrr... jakbym mogła, to bym w łeb przylała. Albo gorzej. I przez niego Althea nie żyje ;((((

Oto prawdziwe mistrzostwo - tak stworzyć postaci, żeby czytelnik się nie tyle przywiązał, co odczuwał pewne emocje - dobre i złe. Jeśli Oba doprowadza mnie do szewskiej pasji, a los Althei wzbudza współczucie i nadzieję, że Rysiu naprawi to, co spartolił jego porąbany tatko - to znaczy, że Goodkindowi się udało. Historia może być przewidywalna, opierać się na powtarzanych schematach - ale postaci są żywe i żyjące. I dlatego w takich chwilach człowiek odkłada na bok książkę, żeby ochłonąć.

Suteki da ne? ^^

piątek, 12 marca 2010

Avenue Q

Why you all so happy?

'Cause our life sucks!



No cóż, każdy powód jest dobry, żeby się cieszyć. A cytacik pochodzi z ostatniej muzycznej miłości, czyli musicalu Avenue Q. Szkoda tylko, że nie dowiedziałam się o nim parę lat wcześniej i nie mieszkam w Stanach. Zobaczyć to na żywo... Ze Stephanie D'Abruzzo w roli Kate Monster... mrrr...

Anyway, musical jako się rzekło - wciągający, to i miał pecha zostać tematem (tym razem już chyba ostatecznym) mojej magisterki. Czyli bierzemy się za tłumaczenie i pisanie komentarzy.

Nadgarstki i reszta kości mi się zbuntowała, więc zostałam zapakowana pod koc. Coś w tym czasie trzeba robić. Więc nadganiamy gobelin. O, tak nadganiamy:
Photobucket



A na poprawę humoru - bo pogoda nietęga i bo jeszcze tu i ówdzie pobolewa, pozapisywałam się na cukieraski różne :D Może gdzieś się poszczęści i jakieś cudeńko wpadnie w moje łapki?
To po kolei:
-Marta rozdaje śliczniaste zestawy do hafcików. Takie o:

I takie:

-Anetka świętuje rocznicę ślubu rozdając między innymi organizerek na mulinki ;)

piątek, 26 lutego 2010

My Baseball

My jako my, nie jako "mój". ^^

Ale nie będzie o baseballu, ani o produkującej się na temat szczegółów Chylińskiej. Ani o tym, jak pewien faszysta przeoczył maila lub po prostu miał ochotę na rozmowę (czy to już kwalifikuje się jako mobbing?). Bo "szkoda nerw".

Będzie za to o nowym hobby, wypatrzonym już dawno temu, przy okazji kurowania jakiegoś paskudnego przeziębienia, a podjętym niedawno, bo i czas i warunki sprzyjać zaczęły. Mowa o czymś zwanym keszowaniem, a po ludzku (czyli po Lesiowemu) - polowaniem na skarby.
Zabawę zapoczątkował w USA w 2000 roku Dave Ulmer. Do Polski - przynajmniej oficjalnie - trafiła niecałe dwa lata później. I się zadomowiła.
Zabawa polega na tym, że ktoś znajduje miejsce, które chciałby pokazać innym albo wpada na inny genialny pomysł - i w tylko sobie znanym miejscu ukrywa skrzynkę. Później udostępnia jej współrzędne i opis miejsca ukrycia. Później taka ja na przykład może skrzyneczkę znaleźć i wpisem do dziennika potwierdzić fakt "zdobycia skarbu". A jeśli skrzyneczka jest większa niż mikro, to często można w niej znaleźć fanty na wymianę :)

Jako że czwartki mam wolne, a bez pretekstu ciężko się wywlec na spacer przy zachmurzonym niebie i temperaturach niewiele powyżej zera, to biegam sobie po Gdańsku za skarbami. Na razie w moje łapki wpadły 2 :P i jeden słupski. Ale dopiero zaczynam, więc jeszcze nie mogę pochwalić się tym ósmym zmysłem, który pozwala doświadczonym keszerom już na pierwszy rzut oka ustalić miejsca do obmacania/przekopania. A to trzeba zrobić sprawnie, żeby uwagi cywilów nie zwrócić. :)

Robótki na razie leżą i kwiczą - raptem kocyk Jezuskowi podczas Księżniczki Mononoke wyszyłam. A i to niecały. Jutro wrzucę fotkę. Zakładka też tylko kilka-naście białych krzyżyków dostała, bo Anchor ma ceny... cóż... studentką jestem i mimo stypendium naukowego pewne ceny są dla mnie ciut za wysokie. Zwłaszcza przy 20 kolorach w takiej małej pracy. Przeliczymy na DMC i zobaczymy wtedy.

A dziś księżyc w pełni. Albo prawie w pełni. I po lekturze Utopii taką myśl mi ten księżyc wzbudził. Że na ludzi sławnych, bogatych etc, co to świecą własnym blaskiem mówimy "gwiazdy". A na Pana Jezusa mówimy, że to nasze Słonko. Więc w takim układzie, to ja bym chciała być księżycem. Księżycem, który odbija Jezusowe promienie i oświetla ziemię - czyli tych co to ani nie chcą być gwiazdami, ani jeszcze nie potrafią być księżycami :) Ot, taka sobie wieczorna myśl...

Suteki da, ne?

niedziela, 21 lutego 2010

WP 2010

Tak, zaczął się nam Wielki Post. Kolejny. Czas więc na postanowienie. W tym roku potrójne, żeby niejako spróbować wszystkich trzech postaw: modlitwy, postu i jałmużny. Za 40 dni zdradzę, czy udało się go dochować ;)

Na polu robótkowym cały czas coś się dzieje - wreszcie odgrzebałam bożonarodzeniowy gobelin, rozpoczęty jeszcze w 2006 r :P Do gwiazdki pewnie go skończę.

A w ramach drobnego kolorowego przerywnika (bo na gobelinie same szarości, brązy i ciemne zielenie zostały) - wenecka zakładeczka projektu pana Michaela Powella. O ta:



Podpatrzyłam ją na blogu Zakręcone XXX i z miejsca się zakochałam. We wtorek pewnie wyprawię się po mulinki i będziem szaleć.


A na koniec... Dwa lata temu x. Norbi poprosił mnie o przygotowanie inscenizowanej Drogi Krzyżowej dla młodzieży. Przez 2 dni szukałam pomysłu, a gdy wreszcie przyszło natchnienie, całość napisała się właściwie od ręki. Drogi w końcu nie poprowadziliśmy, ale tekst został i dziś go odgrzebałam. W zakończeniu były takie słowa:

Na zegarze świata bije godzina trzecia. Nie pytaj, co możesz zrobić. Nie postanawiaj niczego. Nie proś o siły, by zmienić życie i świat.
Módl się raczej o miłość, byś potrafił kochać. Czuwaj i módl się, byś nie przegapił poranka spełnionej obietnicy. Idź i żyj tak, by Jezus już nie umierał.

piątek, 19 lutego 2010

Ps 139, 14

Sławię Cię, żeś mnie tak cudownie stworzył; †
godne podziwu są Twoje dzieła *
i duszę moją znasz do głębi.

wtorek, 16 lutego 2010

pomyślmy o myślach

To nie tak, że nie piszę, bo nie mam o czym. Wręcz przeciwnie, zbyt wiele myśli kłębi się w mojej głowie, doprasza uwagi, a gdy zaczynam skupiać się na jednej z nich, inne stają się zazdrosne i atakują tak zaciekle, że ta pierwsza ucieka. Dlatego na razie nie staram się zrozumieć, a jedynie... jakby to ująć... kontempluję? Chyba tak można nazwać te chwile poświęcone przyglądaniu się pewnym sprawom. Samemu przyglądaniu, bo zrozumienie, czemu tak uparcie do mnie wracają, wciąż mi się wymyka.
Bo na przykład. Zwykła sprawa, bitwa śnieżna. Podcinam człowiekowi nogi, a jednocześnie podtrzymuję. Bo rymnąć na plecy - nawet w śnieg - to żadna atrakcja. Więc podtrzymuję. I czuję ten kochany ciężar na ręce. I co z tego wynika? Mówiłam już - nie wiem. A przecież wciąż i wciąż to do mnie wraca.
Albo znowu. Mała tradycja spotkań z pewną osobą: słodki drobiazg. Przed wyjazdem - zamieszanie z pakowaniem, zapomniane kapcie - wyleciało mi z głowy. Wrocław - poranny mróz, że nosa z poczekalni nie wyściubi. Katowice? Spóźnienie, chłopak grający Dżem w przejściu i znowu - zapomniałam. Bielsko. Za mało czasu do przyjazdu autobusu, nie chciałam wchodzić do marketu - autobus jak na złość przyjechał dużo później. Dopiero trzeciego dnia był i czas, i okazja, żeby się w drobiazg zaopatrzyć. I akurat ten dzień był dla tej osoby smutny, więc drobiazg był jak znalazł. Przypadek? Opatrzność? God knows.
Drobiazgi? Możliwe. Ale przecież z drobiazgów składają się wielkie całości. Jedno ziarnko ryżu może przeważyć szalę, jedna kropla może przepełnić puchar, jedna dodatkowa cegła może zawalić wieżę - albo być jej pięknym zwieńczeniem.
Dlatego ufam, że kiedyś zrozumiem. A nawet jeśli nie - jestem wdzięczna za te doświadczenia. Bo każde z nich coś we mnie pozostawia, coś tworzy.

środa, 3 lutego 2010

1830km...

1830 km - tyle zgodnie z biletami kolejowymi i mapami google przejechałam w ostatnim tygodniu na trasie Słupsk-Wrocław-Bielsko Biała-Nowy Sącz-Kraków-Słupsk :) Godzin spędzonych w trasie nie liczę, bo nie warto. Warto za to było je poświęcić, żeby spędzić te kilka godzin/dni z ludźmi o naprawdę gorrrrących sercach (co przy takich mrozach i śniegach jakie mamy tej zimy dało się wyraźnie odczuć).

Świat byłby taki ubogi
gdybyśmy się nie spotkali
bo nasza miłość ubogaca świat
ty kochasz mnie, a ciebie ja


Ta prosta pioseneczka stała się nieoficjalnym hymnem 3-dniowych rekolekcji w Bielsku Białej Lipniku, odbywających się pod hasłem Więcej Miłości - teraz i w przyszłości. Śpiewaliśmy ją praktycznie wszędzie - na modlitwach, spotkaniach, pogodnych, podczas dyżurów, a nawet - jak zaczęliśmy marznąć - na Bielskim PKSie :P
Niby tylko 3 dni, ale wydarzyło się tyle, że nie wiadomo, o czym opowiadać. Bo przecież ani konferencje, ani praca w grupach, ani piłkarzyki, ani niemal rozpustne posiłki, ani nawet tańce i insze wygłupy na śniegu nie przeszły bez echa. Więc może na razie tylko tyle. Że byłam i że coś we mnie po nich zostało. Wspomnienia i ważkie pytania. Nowe znajomości. I chęć na powtórkę w czerwcu. A szczegóły może później, przy innej okazji :)

niedziela, 17 stycznia 2010

Zima i Mizuho

Zimowy pejzaż powoli się dłubie. Bardzo powoli, bo jak ktoś sobie narobił zaległości w pracach domowych, to nie może spędzić przyjemnych wieczorów z filmem i xxx.

Photobucket

Do przyszłej zimy skończę :D

A teraz obiecana recenzja :)
Onegai Teacher: Mizuho & Kei Diary autorstwa pana ukrywającego się pod nickiem Go Zappa.

Jest to kolejna nowelka (nie mylić z polską nowelą!) oparta na anime, która wpadła w moje łapki. I tak jak OMG: First End okazał się trafionym zakupem, tak Pamiętnik Mizuho i Kei'a rozczarował.

Zgodnie z posłowiem opowieść miała być nie tyle sfabularyzowaniem anime, co dodaniem kilku epizodów, które z różnych przyczyn nie mogły się znaleźć w serialu. Książka skupia się wokół pary głównych bohaterów, częściowo powtarzając to, co już znamy, a częściowo dopowiadając szczegóły po zapadnięciu kurtyny czy też zmroku.

Nie przeczę, Mizuho bojąca się kota jest naprawdę smacznym kąskiem dla fana serialu. Na pochwałę zasługują również ilustracje - przedstawiające głównie panie. A jednak całości bliżej do fanfiku - i to nie najwyższych lotów - niż do porządnej nowelki. W wielu miejscach przebija fakt, że jest to tłumaczenie z japońskiego. Spora ilość błędów i dziwnych konstrukcji składniowych nasuwa podejrzenie, że tekst nie przeszedł korekty.

Nowelka jest pewnym smaczkiem dla fanów serii, ale jej poziom jest niestety zbyt niski, by mogła stać się czymś więcej niż tylko elementem kolekcji wyznawców Kazami Mizuho.

sobota, 16 stycznia 2010

Yatta!

Znaczy udało się, znaczy sukces, znaczy jedziemy :D Ale po kolei.

Jeszcze tylko tydzień męczenia i biegania za wpisami (plus wizyta u endo), a 25 jedziemy z Wioletą do Bielska-Białej Lipnika na rekolekcje u sióstr szkolnych. Ciocia Weronika zaprosiła, pociągi nawet tam jeżdżą, więc czeka nas piękne 5 dni :) Czas zacząć odliczanie.
A po reko powrót przez Wrocław i - jak Bóg da - to i przez Różewo :) Ach, wpaść choćby na godzinkę do Joleńki...

Ale na razie uzupełnianie prac domowych, czyli pastiszów, polemik, opisów sytuacji i innych cudów niewidów. Dobrze, że choć fragment monologu dla imć Limona dziś zrobiłam. Z czego to, kto zgadnie?:

Kim dlań Hakuba, cóż on dla niej znaczy,
by łzy wylewać? Co mógłby zdziałać,
gdyby mu dano trawiący mnie teraz
żar pasji? Scenę by skąpał w łzach swoich,
poraził widza strasznej mowy mocą:
przeraził winnych, a wolnych zachwycił,
głupca by zmieszał, poruszył prawdziwie
ucho i oko zebranych. Ja zaś,
łotr obojętny, niepomny swej sprawy,
coraz się głębiej w bezsilność pogrążam
i się nie ważę wyrzec ani słowa
w obronie Króla, na którego życie
zamach powzięto.


Na tapecie na zmianę Haibanki (tłumaczenie właśnie przechodzi korektę, biedna Frrr ;) ) i Onegai Teacher. To drugie to głównie ze względu na nowelkę, która jednak okazała się pewnym rozczarowaniem. Szczegóły czyli recenzja - jutro :P

A na pożegnanie zostawiam kołysankę w wykonaniu ś.p. Kawai Eri... cóż, tam w górze też potrzebują dobrych głosów do Chóru ;)

niedziela, 10 stycznia 2010

...

Eh, czas brać się za resztę prac domowych. Najpierw recenzja dla Badeckiej, a potem się obaczy.

Ważne, że Set Apart powoli kończy się tłumaczyć i korektora już mam :)

Na osłodę ostatnich 2 tygodni nauki zapisałam się na candy do Moli z Moligami

Do wylosowania zestawy papieru do składania :)

piątek, 8 stycznia 2010

Paczka, nargile i inne takie

Yo! Witam w piątkowe popołudnie :D
Dojechałam doma w jednym kawałku. Nawet. A że pociąg przedziałowy podjechał i tłumów nie było, to i napiski do Arii podłubałam. Prawie cały 14 odcinek wyszedł. Niby Tenshi ciągnie dalej, ale wolę zrobić swoje. Po pierwsze uno zgodne z konwencjami Wanderera (pierwszego tłumacza), po drugie uno jednak trochę poprawniejsze :P
A jak już się chwalę (nie chełpię :P), to u Łucji z poświadczonych 90% za testament Hemingwaya dostałam :D

W kwestii tłumaczeń. Fale mają wprost nieprzebrane możliwości ruchów: od rozbijania się, przez napieranie i wzbieranie, aż po piętrzenie :P Dobrego kwadransa potrzeba na omówienie wszystkich i wybranie tego właściwego, ukazującego ruch pionowy w górę :P A płomyki świec mogą pełgać, o czym nie wszyscy wiedzą :D

Z serii o Królu Maciusiu:
Zgodnie z pewną teorią (nazwiska autora nie dosłyszałam) jeśli książka kończy się ślubem, to jest komedią, jeśli śmiercią - to tragedią. W związku z tym stwierdzam, co następuje: Pierwsze prawo magii to tragedia, bo ginie Darken Rahl, Kamień Łez to komedia, bo Richard i Kahlan się... no rozumiecie :D
Lord Jim wymęczony razem z jego napastliwościami, Ogólną Zaradnością i mediumicznym Marlowem. Kurczaczek, muszę zacząć robić notatki, bo zanim siądę do bloga to połowę lepszych tekstów z tych zajęć zapominam :/
Anyway - Alicja w Krainie Czarów. I w pewnym momencie człowiek nie wie, kto był na większym haju - autor, tłumacz czy Alicja :P A już na pewno Pan Gąsienica, który nie wiedzieć kiedy stał się pan, został pozbawiony koloru przez Projekt Gutenberg, a w dodatku pali hookah, czyli nargile, czyli wielką fajkę :D
Koniec. Wystarczy, że pannę M. trzeba było budzić, bo chrapać zaczynała.

Paczka doszła. Z Amazona. Z nowelką na podstawie Onegai Teacher. Andrzej się pluje, że jak można czytać nowelki :P Facet, nie zna się. Będzie co czytywać w pociągu, zwłaszcza że Kamień Łez doczytany, a trzeci tomik zaklepany więc już poczekam, nie będę czytać na kompku.

Właśnie. Kamień Łez. Dalej nie mam pojęcia, co Richard zrobił Rahlowi, a przejście Denny do grona dobrych duchów uważam za mocno naciągane, ale oczywiście znowu jestem pod wrażeniem. Na przykład, jak ten dureń Cypher musiał pogonić Gratcha, żeby zrozumieć, co zrobiła dla niego Kahlan. I lubię Vernę. I podobała mi się końcówka - nie samo tegesowanie, ale i wcześniej - jak Kahlan odesłała Orska do swojego pokoju :P I jak Richard się zabijał, ale przez całe popołudnie gapił się na jej włosy, a potem poszedł na zupę, bo przecież "zabić jeszcze się zdąży". Faceci...

Na polu robótkowym powoli do przodu z zimowym pejzażem, ale już za ciemno, żeby fotoska robić. Jutro będzie. Jutro też polowanie na plastikową kanwę - jeśli znajdę, to parę zawieszek będzie w nagrodach nowego forumkowego konkursu, tym razem nie mojego :D

Suteki da ne?