poniedziałek, 26 kwietnia 2010

pies sumienia

Bo choć Pan Jezus nie chodzi w gumiakach i kapelusiku z piórkiem na niemiecko-austriacką modłę, a już na pewno nie ma spodni na szelka (chociaż, kto wie?), to i tak jest naszym Pasterzem.

Zakładka pana Powella skończona. Wyrwała się w dobre łapki, więc sobie będę musiała drugą wyszyć. Ale najpierw parę innych projektów, więc jak do tej pory będę zakładać lektury kartą biblioteczną/ekartą/pocztówkami/zdjęciami i innymi takimi :D

Photobucket

A ustawienie Avenue Q Theme w roli budzika było najgorszą decyzją w moim życiu :( Już tego słuchać nie mogę ;(

sobota, 17 kwietnia 2010

What a Wonderful World...

I see trees of green, red roses too
I see them bloom for me and you
And I think to myself what a wonderful world.

I see skies of blue and clouds of white
The bright blessed day, the dark sacred night
And I think to myself what a wonderful world.

The colors of the rainbow so pretty in the sky
Are also on the faces of people going by
I see friends shaking hands saying how do you do
They're really saying I love you.


I hear babies crying, I watch them grow
They'll learn much more than I'll never know
And I think to myself what a wonderful world
Yes I think to myself what a wonderful world.




Suteki da ne? ^^

środa, 14 kwietnia 2010

jeszcze o modlitwie

Od jakiegoś czasu noszę jerozolimski różaniec w tej samej kieszeni co mp3. W drodze na uczelnię sięgam po muzykę, a palce trafiają na koraliki - i muzyka czeka na swoją kolej :)

Ale nie o tych chciałam. Podzielić się takim przydługim fragmentem prozy chciałam.

Terry Goodkind, Pożoga
– Prowadź nas, mistrzu Rahlu – zaczęli zebrani, może jeszcze niezbyt harmonijnie. Skłonili się niżej i dotknęli czołami posadzki.
– Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. – To już było bardziej unisono.
Berdine też dotykała czołem posadzki, a mimo to zdołała groźnie łypnąć na Vernę. Ta przewróciła oczami i również się pochyliła, dotykając czołem posadzki.
– Chroń nas, mistrzu Rahlu – mruknęła, dołączając do modłów. Znała te słowa i już raz je wypowiedziała, i to przed samym Richardem. – Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna zastanawiała się z goryczą, jak Richard zdoła kogokolwiek ochronić, jeżeli natychmiast nie dołączy do d'harańskiej armii.
Zgromadzony tłum cicho zaintonował modły.
– Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna przechyliła się odrobinę ku Berdine i wyszeptała:
– Ile razy będziemy to powtarzać?
Berdine, z miną typowej Mord-Sith, rzuciła Vernie surowe spojrzenie. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Verna rozpoznała owo spojrzenie. Sama niezliczone mnóstwo razy tak patrzyła na nowicjuszki, które się nieodpowiednio zachowywały, oraz na upartych młodych czarodziejów. Spuściła więc oczy na płytę posadzki i odmawiała modły wraz z innymi.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Ciche, śpiewne modły, odmawiane jednym głosem przez zgromadzony tłum, niosły się echem przez korytarze.
Po surowym spojrzeniu Berdine Verna uznała, że najlepiej będzie, jeśli zachowa dla siebie swoje zastrzeżenia, i odmawiała modły razem ze wszystkimi. Miękko wymawiała słowa, świadomie, myśląc o tym, ileż to razy się sprawdziły w jej życiu. Richard zaś wszystko w nim zmienił. Verna uważała, że najważniejszym zadaniem Sióstr jest założenie obroży chłopcom mającym dar i szkolenie ich w posługiwaniu się owym darem. Richard wybił jej z głowy to niedorzeczne przekonanie, nauczył ją pokory. Wszystko zmienił, zmusił ją, żeby raz jeszcze wszystko przemyślała. Gdyby nie Richard, pewnie by się nigdy nie zeszli z Warrenem i ich wzajemna sympatia nie przerodziłaby się w miłość. Richard dał jej to, co było w jej życiu najwspanialsze.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Modły szeptane przez wszystkich zebranych zlały się w jeden nabożny chór, który narastał, póki nie wypełnił rozległego holu.
Verna nawet w takim tłumie czuła się bardzo samotna. Aż do bólu tęskniła za Warrenem. Odgrodziła murem swoje uczucia, unikała takich myśli, unikała ludzi, żeby sobie oszczędzić bólu, który nieustannie się w niej tlił. A teraz nagle wzięła nad nią górę udręka, okropna świadomość, jak straszliwie tęskni za Warrenem, jak ogromnie go kochała. Był najwspanialszym darem od życia – i odszedł, nie było go już. Zapłakała z bezsilnej rozpaczy. Czuła się taka osamotniona.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twój a mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna stłumiła szloch, wspominając, jak ostatni raz całowała Warrena, kiedy umierał. To był najokropniejszy moment w całym jej życiu. Tyle już upłynęło czasu, a jej wciąż się zdawało, że to było wczoraj. Tak ogromnie za nim tęskniła, że serce jej pękało.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna razem ze wszystkimi wymawiała słowa modłów, wlewając w nie swoje uczucia. Powtarzała je i powtarzała, miarowo, bez pośpiechu. Wypełniły jej umysł. Płakała, wspominając czas spędzony z Warrenem. Wspominała jego ostatnie, skierowane do niej słowa: „Pocałuj mnie, póki jeszcze żyję. I nie opłakuj końca, ale pomyśl, jakie piękne życie mieliśmy. Pocałuj mnie, moja miłości".
Dręczyły ją ból i tęsknota. Jej świat zamienił się w popiół. Nic jej nie obchodziło, nie ciekawiło, nie miało dla niej znaczenia. Chciałaby już umrzeć.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twój ej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Verna tłumiła szloch i odmawiała modły. Nie dbała o to, czy ktoś się jej przygląda.
To było zupełnie bez sensu; młodzian, który niczego nie potrafił, niczym się nie interesował, niczego nie cenił, nic nie był wart i do niczego się nie nadawał – zabił Warrena, żeby dowieść swojej lojalności i wierności naukom Imperialnego Ładu, tezom, że ludzie tacy jak Warren nie mają prawa żyć według własnej woli, lecz powinni się poświęcać dla takich jak ów morderca.
Richard walczył o to, żeby to wynaturzenie się skończyło. Wszelkimi dostępnymi mu środkami walczył z tymi, którzy roznosili po świecie takie bezsensowne okrucieństwo. Poświęcił się walce o wyplenienie tego wynaturzenia, żeby już nikt nie tracił najbliższych, jak Verna utraciła Warrena. Richard doskonale rozumiał jej cierpienie.
Verna zatraciła się w rytmicznym zaśpiewie. Richard opowiadał się za tym wszystkim, co było celem także jej życia – rzetelnością, sensownością, celowością. Zanoszenie modłów do takiego człowieka wcale nie było bluźnierstwem, było całkiem zrozumiałe i słuszne. W pewnym sensie – przez wzgląd na to, kim Richard był i za czym się opowiadał – był to hołd składany życiu, a nie czemuś złudnemu.
Richard był dobrym przyjacielem Warrena, jego pierwszym prawdziwym przyjacielem. Richard wyciągnął Warrena z podziemi na słońce, na świat. Warren kochał Richarda.
Śpiewna recytacja przynosiła ukojenie. Verna poczuła dotknięcie ciepłych słonecznych promieni, które się przedarły przez chmury. Spływał na nią łagodny, złocisty blask. Otulał ją ciepłem, które przenikało aż do wnętrza jej duszy.
Warren by chciał, żeby się cieszyła całą wspaniałością i pięknem życia, dopóki je ma.
Kojące ciepło słonecznego blasku sprawiło, że po raz pierwszy od bardzo dawna zaznała spokoju.
Prowadź nas, mistrzu Rahlu. Nauczaj nas, mistrzu Rahlu. Chroń nas, mistrzu Rahlu. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć. Nasze życie należy do ciebie.
Wolno powtarzane słowa modłów przepełniły Vernę, klęczącą w cieple słonecznych promieni, głębokim spokojem i radosnym poczuciem wspólnoty, jakich nigdy przedtem nie zaznała. Szeptała słowa, pozwalając, by zabierały ze sobą ciernie bólu. Klęczała, opierając czoło o płyty posadzki, wkładając serce i duszę w wypowiadanie słów – i czuła się wolna od wszelkich trosk i zmartwień, przepełniona radością życia i czcią dla niego. Modliła się wraz z innymi, skąpana w łagodnym blasku słońca. Był tak ciepły i opiekuńczy. Czuły. Zupełnie jak uścisk ramion Warrena.
Modliła się i modliła, wraz z pozostałymi, nieprzerwanie, a czas mijał – nieistotny, niezauważalny, bez znaczenia.
Dzwon zabrzmiał dwa razy – niskim, aksamitnym dźwiękiem – na znak, że modły się zakończyły, lecz Verna wiedziała, iż na zawsze już z nią pozostaną.
Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i podniosła wzrok. To była Berdine – uśmiechała się do niej. Verna się rozejrzała i stwierdziła, że większość ludzi już się rozeszła. Tylko ona jedna nadal klęczała przy sadzawce, dotykając czołem płyt posadzki. Berdine klęczała obok niej.
– Wszystko w porządku, Verno? Verna się wyprostowała, dalej klęcząc.
– Tak... ale tak przyjemnie w tym słońcu.
Berdine zmarszczyła brwi. Popatrzyła na krople deszczu uderzające o powierzchnię sadzawki.
– Cały czas padało, Verno. Ksieni wstała, rozglądając się.
– Ale... ja to czułam. Widziałam padający na mnie snop promieni.
Berdine zrozumiała, dotknęła ramienia Verny.
– Rozumiem.
– Tak?
Berdine potaknęła, uśmiechając się współczująco.
– Udział w modłach pozwala nam zastanowić się nad naszym życiem i zarazem przynosi ukojenie i pociechę. Może ktoś, kogo kochasz, zjawił się, żeby cię pocieszyć.
Verna wpatrywała się w łagodny uśmiech Mord-Sith.
– Czy i tobie się to przydarzyło?
Berdine przełknęła ślinę, kiwając głową, a pełne łez oczy dodatkowo to potwierdziły.

wtorek, 13 kwietnia 2010

śnić... czy nie śnić?

Miało być o snach. Nie do końca proroczych, choć jednak troszkę... nieziemskich?
Pojawiały się już wcześniej. W gimnazjum? W liceum na pewno. Tylko wtedy nie umiałam ich jeszcze rozpoznać. A teraz... z jednej strony się cieszę, a z drugiej wolałam, kiedy to były "tylko" sny.

Bo na przykład. Plączę się po obrzeżach miasta. Docieram do jakiegoś placyku z kioskami? W jednym z nich - znajomy człowiek, dawno nie widziany. Chcę podejść, pogadać - powstrzymuje mnie na chwilę gestem, widać, że coś go boli. Do tego otoczenie takie nietypowe, bo ten człowieczek na pewno w kiosku by nie robił. Podchodzę.
Chwilę później jestem poza placykiem. Wiem, że rozmawiałam z człowiekiem, ale nie pamiętam o czym. I przychodzi świadomość - wciąż we śnie - że przecież nie mogłam rozmawiać, bo człowieczek już nie żyje O.o
Jestem w trakcie Nowenny, więc włączam człowieczka w moje modlitwy.
Kilka dni po nowennie śni się znowu. Tym razem bardziej w swoim świecie. I są łzy - ale szczęścia.
Od tego czasu już się nie śni, choć przecież czasem - w tym nierozpoznanych snach - się pojawiał.

Albo znowu.
Zdarza się, że sen pokazuje wielu ludzi. I wiem, że ich znam, ale nie umiałabym podać ich imion. I w takim śnie rozpoznaję - z imienia - tą jedną konkretną. Rano łapię kontakt. Chodzi przybita, potrzebuje modlitwy. Czy dlatego się śniła?
Czy ten ostatni, z czwartku. Znów z tą samą. I tak przeraźliwie smutny, że lepiej żeby pozostał snem. I znowu okazuje się, że potrzebuje wsparcia.

Skąd te sny? Moja głowa sama je sobie roi czy jestem z pewnymi ludkami "zestrojona" i odbieram ich myśli?

A może to mój anioł stróż stwierdził, że tak najszybciej zwróci moją uwagę na tych ludzików?

Hmm? To jak? Śnić czy nie śnić?

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

krzyk

A zaczęło się od mleka czekoladowego w kartoniku. W jakimś tam markecie w Świdwinie. Głupstwo, prawda? A ja wciąż nie mogę spłacić tego długu wdzięczności, choć to już jakieś 6.5 roku minęło...

I dlatego chce mi się krzyczeć. Bo czuję się tak cholernie bezsilna. Bo nie mogę nawet usiąść przy tym człowieku, przytulić, pomilczeć. Bo dojazd fatalny, bo to, bo tamto, bo sramto - bo nie umiem odnaleźć w sobie tego kopa, który sprawiłby, że pojechałabym mimo wszystko, nawet w ciemno.

Zostaje modlitwa. Choćby i różaniec, który na codzień raczej gdzieś z boku, bo za trudny. Teraz kolejne zdrowaśki niczym pociski bombardują Niebo. I jest jakoś inaczej niż gdy normalnie. Po prostu inaczej.


Wstążeczki nie będzie. Zniczków też nie. Pozwólmy zmarłym odejść w spokoju, a żywi muszą żyć dalej.



A o snach... będzie innym razem.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Na nic straż, pieczęć i skała

Ciemno. Zimno. Toć nawet te niewiasty nie wstawały w środku nocy, tylko świtem. Ale my są twardzi chrześcijanie, to idziemy.

Świt barwi niebo na różowo. Miasto jeszcze śpi. Pod kapliczką Niepokalanej Panienki przycupnął dachowiec i nie może pojąć, co się dzieje. A tu tłumy idą za Zmartwychwstałym i śpiewem ogłaszają światu, że grób jest pusty.

PUSTY.

Bo JEZUS ZMARTWYCHWSTAŁ!

Amen.