niedziela, 9 października 2011

ON

Miałam spędzić ten weekend na Roli. Z pewnym Człowiekiem.
Nie wyszło. Bóg miał własne plany, życie dopada też tych najwspanialszych.

Wczoraj nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Żeby nie myśleć, żeby nie płakać - zakopałam się w lekturze. Trochę pomogło.
Trochę.

Dziś - już przed Mszą - wiedziałam, że coś się będzie działo. Bo postawiłam Mu warunek pójścia do spowiedzi (tak, ja - Jemu! czasem lubię, jak mnie rozpieszcza ;)). Spełnił go w kilka minut.
I choć jeszcze chciało mi się płakać (bo wiecie, dwa lata to kupa czasu - człowiek zdąży się trzy razy co najmniej stęsknić za zwykłym uściskiem) - to już wiedziałam, co mam zrobić.

Zostałam na koncercie. Co ja gadam, koncercie - UWIELBIENIU.

Kto liczył na dobrą muzykę - wyszedł w trakcie. Kto pozwolił się porwać Duchowi, kto pozwolił, by modlitwa, śpiew i taniec stały się modlitwą, uwielbieniem, darem - tego Duch porwał i poniósł.
Wysoko. Pod samiusieńkie Niebo.

Zaprosiłam ich tam do siebie. Tych nieobecnych, do których co jakiś czas wyrywa się serce. A zwłaszcza tego jednego Człowieka.
Posłałam Skrzydlatego i... Tak, otoczyli mnie swoją obecnością. Tak bardzo czułam ich miłość - i Jego Miłość - że ogarnął mnie spokój, jakiego dawno nie zaznałam.
Nieważne, że dwa metry dalej stał głośnik, że zespół szalał na gitarze i perkusji, że ludzie wokół śpiewali ile fabryka dała - ja stałam w bezruchu, niemal śpiąc na stojąco. Nie było trzeba nic. Zupełnie nic.
Czułam się kochana i bezpieczna. W dłoni mojego BOGA.


A później pobiegłam do domu. Ktoś powie: "Głupia, po co biegła, skoro pogoda akurat na przyjemny wieczorny spacer".
Bo mogę.
Bo mam te dwie nogi, które choć czasem odstawiają różne numery, to jednak poniosą mnie ulicami.
Bo mam te płuca, które jeszcze jakiś czas temu buntowały się po 10-15 metrach biegu, a teraz pozwalają przebiec przynajmniej całą ulicę.

Bo żyję.

Siła i moc moja w Tobie
Siła i moc moja w TOBIE!

Amen.

poniedziałek, 3 października 2011

domorosłego tłumacza rozterki

Dlaczego domorosłego, skoro niby jakąś tam szkołę skończyłam? Bo takich rzeczy nas nie uczyli. Niby po co? Lepiej wciskać w głowy kolejną teorię, która nijak ma się do rzeczywistości, ale używa mnóstwa długich i trudnych słów dla poparcia swoich tez.

Słucham? Że niby nie ten język? W sumie... Ale przecież - skąd przekonanie, że książka dotycząca Japonii, dziejąca się w Japonii, szczegółowo oddająca japońskie realia - nie może powstać w dowolnym zachodnim języku? Córki Nipponu nie płaczą - język oryginału: niemiecki; Ulica Tysiąca Kwiatów - język oryginału: angielski.

Niektóre wydawnictwa mogą w tej kwestii liczyć na tzw. "konsultację japonistyczną" - i chwała im za to. Tylko z takiej konsultacji nie wynika nic, co można zastosować szerzej - każdy działa po swojemu i co tytuł, to inne podejście do problemu. (Z drugiej strony, lepsza konsultacja niż wstawianie przypisków typu: "San - przyrostek japoński o znaczeniu grzecznościowym, dodaje się go do imion" - nie wiem, czy tłumaczka wyszła z założenia, że lepsza część prawdy niż prawda zbyt obszerna, ale taki footnote może czasem więcej złego niż dobrego spowodować).

I tu dochodzimy do sedna, czyli "o co mi cho". A chodzi o nieszczęsne honoryfikatory, którym już raz - przy okazji pisania licencjatu - stawiałam czoła.

U nas - rzecz wygląda w miarę prosto. Ot: pan/pani, po imieniu/nazwisku, ew. jakieś pseudonimy i sprawa z głowy. Tam system jest ciut bardziej skomplikowany. Bo: po pierwsze - po imieniu czy po nazwisku. A po drugie - z jakim honoryfikatorem. A tych mamy spory wybór.
Tak z najpopularniejszych: san, kun, chan, sama (w szkole to pewnie jeszcze senpai i sensei).
Tylko tyle? Aż tyle. No bo tak, powiedzmy, że w nowej klasie poznajemy nową koleżankę. To najpierw grzecznie startujemy z nazwiska-san. Później możemy przejść na imię-san, imię-chan, a nawet (jak już razem jedno czy drugie zerwanie razem opłaczemy) do yobisute - czyli zwracania się do siebie bezpośrednio po imieniu. Z kolegą - to już zamiast chan będzie kun, zazwyczaj. Do starszego kolegi - senpai albo sama (ale z imieniem czy nazwiskiem?). I tak dalej, i tak dalej...

W ramach pisania licencjatu badałam preferencje polskich fansuberów co do metod tłumaczenia tych tam powyższych wynalazków. Wyniki wyszły jakie wyszły, okazało się, że równie wiele osób jest za pozostawianiem honoryfikatorów, co za ich dopasowywaniem do polskich realiów. Obie metody mają swoje wady i zalety, wybór i preferencje zależą od wielu czynników - nie wynikajmy w to teraz.
Dość, że czasami wypadałoby honoryfikatory pozostawić - dla klimatu czy dla wyraźniejszego podkreślenia relacji między bohaterami. Dodać ew. notkę dla czytelników/odbiorców, którym nie będzie się chciało sprawdzić znaczenia w jakimkolwiek źródle.

Ale tu pojawia się nowy problem. W jakiej formie wstawić rzeczony honoryfikator, jeśli jego położenie w zdaniu wymaga odmiany? Odmieniać samo imię, a nasz "przyrostek" zostawiać nieodmieniony? Kun czy chan jeszcze to przeżyją, san już niekoniecznie, sama prawie zawsze będzie wyglądać... co najmniej niezgrabnie. (Dla nieprzekonanych dowód, oryginał z jednej ze wspomnianych powyżej książek: "...w przeciwnym wypadku koszty utrzymania Sato-san wzrosłyby niepomiernie." - tak, Sato-san to mężczyzna, co pięknie w powyższym zdaniu widać.) Odmieniać sam honoryfikator, a może jedno i drugie? Tu z kolei niektórzy twierdzą, że to "kłuje w oczy" i "dziwnie wygląda".

A dlaczego mnie to męczy? Bo przymierzam się do nowego fan-projektu, tłumaczenia nowelki, gdzie użyty honoryfikator pozwala przynajmniej zidentyfikować, z której klasy jest narratorka. I początkowo próbowałam unikać konstrukcji, w których musiałabym je odmieniać. Ale ile razy można w krótkim fragmencie określać bohaterkę jako "drugoklasistka", "starsza z dziewcząt" i "pąk"? Nie wspominam już o tym, że przebudowanie zdań, żeby uniknąć jednego i drugiego dość często owocowało sztywnymi lub pokracznymi frazami.

W międzyczasie wpadła mi w ręce Ulica Tysiąca Kwiatów. Tam tłumacz postanowił odmieniać wszystko. I to, co na początku brzmiało dziwnie ("sklep Fukuzawy-sana"), z czasem wtopiło się w tok opowieści, stało integralną częścią języka.
Bo i z jakiego powodu honoryfikatory miałyby pozostać nieodmienione? Myślę, szukam i nie znajduję żadnych gramatycznych przesłanek za uznaniem ich za słowa nieodmienialne. Może jednak się mylę...

Miśki drogie, może ktoś się zlituje i mnie oświeci/podpowie/poradzi - tylko ciut składniej i z lepszymi argumentami niż A., którego przez litość nie zacytuję :P