środa, 14 grudnia 2011

mój Anioł Stróż

Mój Anioł Stróż nie ma ze mną łatwego życia.

Pewnie, przez te dwadzieścia kilka lat, które się znamy, wypracowaliśmy sobie wcale dobre porozumienie. Komunikacja - o ile tylko ktoś lub coś jej nie zakłóca - działa między nami nie najgorzej.
Z takim Aniołem życie jest łatwiejsze. Bo a to podpowie na jakimś teście, a to szepnie, żeby jeszcze raz spojrzeć w przepis (i nagle odkrywam, że zapomniałam dodać cukru do ciastek :P). A to - niby zupełnym przypadkiem - pociągnie w tę czy tamtą stronę i odkrywam coś, co przynosi radość.

Ale mój Anioł nie ma ze mną łatwego życia.

Bo jak ten uparty pięciolatek, wszystkiego muszę dotknąć, wszystko muszę zbadać.
I nieważne, że mama powiedziała, że w gniazdku kopie prąd, a wrzątek parzy. Nieważne, że raz czy dwa przekonałam się o tym na własnej skórze.
Wciąż uparcie pcham tam paluchy.
Prawda, ostatnio nauczyłam się prosić Anioła o pomoc. I on pomaga. Kiedy widzi, że znowu bierze mnie ta niezdrowa ciekawość, trzepie skrzydłem po palcach.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to że gdy tylko się na chwilkę odwróci, gdy na moment spuści mnie z oka - ja wracam do swoich eksploracji.

I jak zwykle - kończy się to marnie.
Wtedy się wstydzę i próbuję się schować przed swoim Aniołem. Chowam się w głęboki kąt i próbuję nie płakać (bo przecież usłyszy, znajdzie mnie i zruga).
A on tylko przysiada nieopodal, wyciąga paczkę chusteczek i przytula, gdy wreszcie wyłażę, żeby wydmuchać łzy z nosa.

Rzecz jasna, kiedy potrzeba, to i zrugać potrafi. Ale chyba nie ma serca mnie łajać, kiedy sama mam siebie dość.
Dlatego, utulona jego skrzydłami, próbuję jeszcze raz. Żeby przy okazji jakieś anielskiej imprezy czy corocznej oceny nie musiał się za mnie wstydzić.

Mój Anioł Stróż nie ma ze mną łatwego życia.

Ale chyba nie ma mi tego za złe.
Przecież gdyby tak było, nie zerkałby mi teraz przez ramię i nie podszeptywał dalszych słów.
Nie podpowiadałby tych zwariowanych pomysłów, którymi od czasu do czasu udaje nam się przywołać uśmiech na czyjejś twarzy.

Mój Anioł Stróż... jeszcze o nim nie raz usłyszycie ^^

niedziela, 9 października 2011

ON

Miałam spędzić ten weekend na Roli. Z pewnym Człowiekiem.
Nie wyszło. Bóg miał własne plany, życie dopada też tych najwspanialszych.

Wczoraj nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Żeby nie myśleć, żeby nie płakać - zakopałam się w lekturze. Trochę pomogło.
Trochę.

Dziś - już przed Mszą - wiedziałam, że coś się będzie działo. Bo postawiłam Mu warunek pójścia do spowiedzi (tak, ja - Jemu! czasem lubię, jak mnie rozpieszcza ;)). Spełnił go w kilka minut.
I choć jeszcze chciało mi się płakać (bo wiecie, dwa lata to kupa czasu - człowiek zdąży się trzy razy co najmniej stęsknić za zwykłym uściskiem) - to już wiedziałam, co mam zrobić.

Zostałam na koncercie. Co ja gadam, koncercie - UWIELBIENIU.

Kto liczył na dobrą muzykę - wyszedł w trakcie. Kto pozwolił się porwać Duchowi, kto pozwolił, by modlitwa, śpiew i taniec stały się modlitwą, uwielbieniem, darem - tego Duch porwał i poniósł.
Wysoko. Pod samiusieńkie Niebo.

Zaprosiłam ich tam do siebie. Tych nieobecnych, do których co jakiś czas wyrywa się serce. A zwłaszcza tego jednego Człowieka.
Posłałam Skrzydlatego i... Tak, otoczyli mnie swoją obecnością. Tak bardzo czułam ich miłość - i Jego Miłość - że ogarnął mnie spokój, jakiego dawno nie zaznałam.
Nieważne, że dwa metry dalej stał głośnik, że zespół szalał na gitarze i perkusji, że ludzie wokół śpiewali ile fabryka dała - ja stałam w bezruchu, niemal śpiąc na stojąco. Nie było trzeba nic. Zupełnie nic.
Czułam się kochana i bezpieczna. W dłoni mojego BOGA.


A później pobiegłam do domu. Ktoś powie: "Głupia, po co biegła, skoro pogoda akurat na przyjemny wieczorny spacer".
Bo mogę.
Bo mam te dwie nogi, które choć czasem odstawiają różne numery, to jednak poniosą mnie ulicami.
Bo mam te płuca, które jeszcze jakiś czas temu buntowały się po 10-15 metrach biegu, a teraz pozwalają przebiec przynajmniej całą ulicę.

Bo żyję.

Siła i moc moja w Tobie
Siła i moc moja w TOBIE!

Amen.

poniedziałek, 3 października 2011

domorosłego tłumacza rozterki

Dlaczego domorosłego, skoro niby jakąś tam szkołę skończyłam? Bo takich rzeczy nas nie uczyli. Niby po co? Lepiej wciskać w głowy kolejną teorię, która nijak ma się do rzeczywistości, ale używa mnóstwa długich i trudnych słów dla poparcia swoich tez.

Słucham? Że niby nie ten język? W sumie... Ale przecież - skąd przekonanie, że książka dotycząca Japonii, dziejąca się w Japonii, szczegółowo oddająca japońskie realia - nie może powstać w dowolnym zachodnim języku? Córki Nipponu nie płaczą - język oryginału: niemiecki; Ulica Tysiąca Kwiatów - język oryginału: angielski.

Niektóre wydawnictwa mogą w tej kwestii liczyć na tzw. "konsultację japonistyczną" - i chwała im za to. Tylko z takiej konsultacji nie wynika nic, co można zastosować szerzej - każdy działa po swojemu i co tytuł, to inne podejście do problemu. (Z drugiej strony, lepsza konsultacja niż wstawianie przypisków typu: "San - przyrostek japoński o znaczeniu grzecznościowym, dodaje się go do imion" - nie wiem, czy tłumaczka wyszła z założenia, że lepsza część prawdy niż prawda zbyt obszerna, ale taki footnote może czasem więcej złego niż dobrego spowodować).

I tu dochodzimy do sedna, czyli "o co mi cho". A chodzi o nieszczęsne honoryfikatory, którym już raz - przy okazji pisania licencjatu - stawiałam czoła.

U nas - rzecz wygląda w miarę prosto. Ot: pan/pani, po imieniu/nazwisku, ew. jakieś pseudonimy i sprawa z głowy. Tam system jest ciut bardziej skomplikowany. Bo: po pierwsze - po imieniu czy po nazwisku. A po drugie - z jakim honoryfikatorem. A tych mamy spory wybór.
Tak z najpopularniejszych: san, kun, chan, sama (w szkole to pewnie jeszcze senpai i sensei).
Tylko tyle? Aż tyle. No bo tak, powiedzmy, że w nowej klasie poznajemy nową koleżankę. To najpierw grzecznie startujemy z nazwiska-san. Później możemy przejść na imię-san, imię-chan, a nawet (jak już razem jedno czy drugie zerwanie razem opłaczemy) do yobisute - czyli zwracania się do siebie bezpośrednio po imieniu. Z kolegą - to już zamiast chan będzie kun, zazwyczaj. Do starszego kolegi - senpai albo sama (ale z imieniem czy nazwiskiem?). I tak dalej, i tak dalej...

W ramach pisania licencjatu badałam preferencje polskich fansuberów co do metod tłumaczenia tych tam powyższych wynalazków. Wyniki wyszły jakie wyszły, okazało się, że równie wiele osób jest za pozostawianiem honoryfikatorów, co za ich dopasowywaniem do polskich realiów. Obie metody mają swoje wady i zalety, wybór i preferencje zależą od wielu czynników - nie wynikajmy w to teraz.
Dość, że czasami wypadałoby honoryfikatory pozostawić - dla klimatu czy dla wyraźniejszego podkreślenia relacji między bohaterami. Dodać ew. notkę dla czytelników/odbiorców, którym nie będzie się chciało sprawdzić znaczenia w jakimkolwiek źródle.

Ale tu pojawia się nowy problem. W jakiej formie wstawić rzeczony honoryfikator, jeśli jego położenie w zdaniu wymaga odmiany? Odmieniać samo imię, a nasz "przyrostek" zostawiać nieodmieniony? Kun czy chan jeszcze to przeżyją, san już niekoniecznie, sama prawie zawsze będzie wyglądać... co najmniej niezgrabnie. (Dla nieprzekonanych dowód, oryginał z jednej ze wspomnianych powyżej książek: "...w przeciwnym wypadku koszty utrzymania Sato-san wzrosłyby niepomiernie." - tak, Sato-san to mężczyzna, co pięknie w powyższym zdaniu widać.) Odmieniać sam honoryfikator, a może jedno i drugie? Tu z kolei niektórzy twierdzą, że to "kłuje w oczy" i "dziwnie wygląda".

A dlaczego mnie to męczy? Bo przymierzam się do nowego fan-projektu, tłumaczenia nowelki, gdzie użyty honoryfikator pozwala przynajmniej zidentyfikować, z której klasy jest narratorka. I początkowo próbowałam unikać konstrukcji, w których musiałabym je odmieniać. Ale ile razy można w krótkim fragmencie określać bohaterkę jako "drugoklasistka", "starsza z dziewcząt" i "pąk"? Nie wspominam już o tym, że przebudowanie zdań, żeby uniknąć jednego i drugiego dość często owocowało sztywnymi lub pokracznymi frazami.

W międzyczasie wpadła mi w ręce Ulica Tysiąca Kwiatów. Tam tłumacz postanowił odmieniać wszystko. I to, co na początku brzmiało dziwnie ("sklep Fukuzawy-sana"), z czasem wtopiło się w tok opowieści, stało integralną częścią języka.
Bo i z jakiego powodu honoryfikatory miałyby pozostać nieodmienione? Myślę, szukam i nie znajduję żadnych gramatycznych przesłanek za uznaniem ich za słowa nieodmienialne. Może jednak się mylę...

Miśki drogie, może ktoś się zlituje i mnie oświeci/podpowie/poradzi - tylko ciut składniej i z lepszymi argumentami niż A., którego przez litość nie zacytuję :P

wtorek, 20 września 2011

/me drools

Dziś będzie krótko.

Powiedzcie mi - jak Japończycy to robią, że jak kręcą film o jedzeniu, to człowiekowi ślinka cieknie? Dosłownie.

Kiedyś było "Tanpopo" i przy którejś ze scen (już nie pamiętam, czy jedli makaron czy coś innego) śliniłam się jak od boskich zapachów.

A wczoraj wieczorem wreszcie obejrzałam "Kamome Diner". Efekt?
Spędziłam dzisiaj pół dnia w kuchni piekąc cynamonowe zawijańce ^^" I porządne onigiri - takie z łososiem - za mną łazi...


No więc - jak oni to robią?

:D

przekorna miłość Pana Zastępów

Wiem, wiem - u Izajasza ta miłość była zazdrosna. Ale u mnie tym razem będzie (a właściwie była) przekorna.
Ale po kolei - najpierw ważnych odkryć i nauki ciąg dalszy. Później ciutka dzielenia się wrażeniami z czuwania skrzatuskiego. A na koniec - jak ta wisienka na torcie - o tej przekornej Miłości.

A więc nauka. Ta z gatunku trudnych. Walcząc z czymś od dłuższego czasu, po raz kolejny (przestałam już je właściwie liczyć) znalazłam się w ślepym zaułku. Albo na zakręcie. Albo - znów nawiązując do Haibane - na torach.
Stoję więc na tych moich torach, słyszę zbliżający się pociąg i... I nic. Stoję i czekam, aż ktoś mnie uratuje.

Nikt mi nie pomógł. Nigdy.
Bo nie prosiłaś o pomoc.
Bałam się. A co, gdybym zawołała, a i tak nikt by nie odpowiedział?


Jeśli nie chcę skończyć jak Reki, jeśli nie chcę, żeby ten pociąg znowu mnie przejechał - muszę nauczyć się wołać o pomoc.

To jedna ze spraw, które dotarły do mnie w trakcie tegorocznego skrzatuskiego czuwania.
Czuwania, które w tym roku odbyło się pod hasłem "Człowiek Jezusa zwycięża" - ot, już na dzień dobry taka obietnica na przyszłość.

W autokarze stwierdziłam z dość przykrym zaskoczeniem, że to już nie to samo, co przed kilku laty. To już nie jest pielgrzymka młodzieży do stóp skrzatuskiej Matki, ale "wyjazd na czuwanie". Tyle narzekania. :)

W samym sanktuarium... było niebiańsko. Mimo wszystkiego i wszystkich.
Na samym początku - wiadomo - prosiliśmy o Ducha. I Duch przyszedł do wszystkich, którzy tego chcieli. Którzy byli gotowi otworzyć się i modlić się wszystkim, co im dane: śpiewem, tańcem, milczeniem. A ci, którzy tego nie chcieli... cóż, zawsze przecież można ze znudzeniem siedzieć, grać w karty, jeść i pić, czy nawet leżeć i bawić się telefonem w czasie adoracji, prawda?

Racja, miałam nie narzekać. Miało być za to o przekornej Miłości.
Jakiś tydzień przed czuwaniem dowiedziałam się, że nie będzie tam osoby, na spotkanie z którą bardzo liczyłam. Dwa dni chodziłam nadąsana na Boga, zanim postanowiłam uczyć się postawy małego Haibane.
Wciąż jednak nie potrafiłam się z tym pogodzić, więc przed wyjazdem modliłam się, by nie powtórzyła się sytuacja (skądinąd sympatyczna) z zeszłego roku; żeby - jeśli nie może posłać do mnie tej jednej osoby, to żeby nie posyłał mi nikogo innego.
I nie posłał. Ale za to zaraz w trakcie koncertu/uwielbienia Gospel Rain wciągnął mnie w roztańczoną grupę znajomych. W czasie przerwy podarował chwilę upragnionej samotności, ale za to samotności owocnej, podczas której narodził się ciąg dalszy nie-Baśni. A później znów porwał do jeszcze innej grupy.
Aż przyszła adoracja. Tak, ta podczas której to i owo do mnie dotarło. Jedna z takich chwil, kiedy człowiek tęskni bardziej. Aż tu w tłumie raz i drugi mignie postać, która przypomina tę wytęsknioną. Zupełnie jakby ktoś chciał człowiekowi zrobić na złość, prawda?
Ale nie - dotarło do mnie trochę później. To nie, żeby na złość, ale żeby upewnić, że ona mi towarzyszy - nawet jeśli nie ciałem, to duchem - w czasie tych trudnych chwil.


No i wreszcie - ten sms o pierwszej w nocy. Kiedy postanowiłam "doczuwać" do Słupska. Przeczytać wtedy takie słowa - bezcenne.
A jeszcze cenniejsza - obietnica spotkania. W miejscu na swój sposób ważnym.
I to już niedługo.

Miłość jest cierpliwa, Miłość jest łaskawa,
Miłość jest największa, Miłość nadaje sens!
Miłość jest niepojęta, Miłość nie - nie zazdrości,
Miłość wszystko przetrzyma, Miłość największa jest!

Suteki da, ne!

piątek, 9 września 2011

szaropióra

Uczę się - zwłaszcza w ostatnich dniach - postawy małego Haibane.
Haibane, który odkrywa, że zaufanie i chęć podarowania wszystkiego czasami nie wystarczą. Który wie, że pomóc ukochanej osobie, to zaakceptować również nieuniknione rozstanie.
Małego Haibane, który mimo wszystko chce stać się dla tej ukochanej osoby krukiem, który przyniesie wolność i Dzień Odlotu.

I tylko mam taką cichą nadzieję, że kiedy już się tego nauczę, to z kamyka na dnie rzeki stanę się kamiennym stopniem, po którym ktoś kiedyś wejdzie do Nieba.


A gdy przychodzi zwątpienie, w sercu pobrzmiewa 空の音 - dźwięk nieba. I zastanawiam się, dlaczego akurat ta melodia. Dlaczego nie utwór skomponowany specjalnie dla tej serii. Sama melodia tak się spodobała twórcom? Czy może jednak i słowa nie były tu bez znaczenia?


Uczę się postawy małego Haibane. I dlatego proszę o modlitwę w intencji Pierwszej, by mimo przeszkód udało się jej wyjechać na rekolekcje.

środa, 31 sierpnia 2011

różana rewolucja pod znakiem Krzyża

...czyli mała nadinterpretacja Shoujo Kakumei Utena okiem chrześcijana.

Właściwie wszyscy oglądający Utenę są zgodni co do tego, że twórcy napchali serię symbolizmem do granic przyzwoitości. Albo i poza nie.
W komentarzu do filmu reżyser nie chciał podać klucza do odczytania tej symboliki, twierdząc, że możliwych jest wiele interpretacji, a sugerowana przez tytuł (Adolescence - a więc metafora dorastania) jest tylko jedną z nich.
Takoż i dagomirek, po dwukrotnym obejrzeniu finału serialu i jednorazowym - filmu, postanowił swoją cegiełkę do tego wora pomysłów i odczytań dorzucić.
A pomysł tak się jakoś narzucił, z powodu pewnej sceny w rzeczonym finale i wspomnienia kogoś na forum, że róża - których w Utenie jest mnóstwo - jest m.in. symbolem odkupieńczej miłości.

Tu następuje standardowe ostrzeżenie przed spojlakami i innymi psujami. Tzn. jeśli jeszcze nie oglądałeś, a planujesz - czytasz na własną odpowiedzialność!

Zacznijmy więc od serialu. Po ostatnich odcinkach można śmiało stwierdzić, że obu głównym bohaterkom przypisano pewne cechy Chrystusa.
Ponieważ scena, od której wszystko zaczęło się w mojej głowie wysnuwać, skupiona jest na Anthy, od Anthy zacznę.



Anthy Himemiya - młodsza siostra Akia Ohtori, znana jako Różana Oblubienica, a przez niektórych nazywana również Wiedźmą. Jej historię poznajemy z dwóch źródeł. Najpierw - podczas przedstawienia teatrzyku cieni, kiedy dowiadujemy się, że egoistycznie pozbawiła ludzi pomocy Księcia i dlatego nazwano ją Wiedźmą. Później, oczami kilkuletniej Uteny poznajemy te same zdarzenia od drugiej strony - Różana Oblubienica nie chce pozbawić ludzi pomocy Księcia, a jedynie zapewnić mu choć trochę odpoczynku (do tej pory Dios, nie myśląc o sobie, poświęcał wszystkie siły na pomoc proszącym).
Różana Oblubienica ginie z rąk ludzi, przed którymi chroniła Księcia. Z własnej woli przyjmuje na siebie milion mieczy nienawiści. Przyjmuje je tamtego dnia i przyjmuje je odtąd nieustannie, co widzimy w ostatnim odcinku, gdy chmara mieczy rzuca się na Akio, zaś Anthy przejmuje je, by go chronić.
Spójrzcie teraz na powyższą zrzutkę. Gdy oglądałam ten odcinek po raz drugi, już na spokojnie, uderzyło mnie jak bardzo to ujęcie przypomina scenę ukrzyżowania. Ja wiem, Anthy ma ręce uniesione, nie rozłożone, a do tego wisi w powietrzu unieruchomiona mieczem - ale śmiem twierdzić, że gdyby ramiona miała szeroko otwarte jak na krzyżu, ta scena nie miałaby więcej mocy i nie budziłaby bardziej dosadnych skojarzeń.

W tym momencie warto też napomknąć o tej dwoistości spojrzeń na historię Różanej Oblubienicy i jej poświęcenia. Kim w końcu była? Różaną Oblubienicą, która oddała życie w obronie ukochanego Księcia, czy Wiedźmą, która pozbawiła ludzi jego pomocy? A kim był Chrystus? Mesjaszem i Zbawcą czy zwykłym szaleńcem, który próbował przynieść światu rewolucję (sic!)?

O Anthy na razie tyle. Wrócę do niej jeszcze, nawiązując do filmu.

Utena Tenjou - dziewczyna, która w dzieciństwie poznała Księcia. Księcia, który pokazał jej "coś wiecznego", a przez to przekonał, że powinna żyć dalej. I tu przychodzi pierwsza myśl: kiedy Touga i Sayonji, znajdując małą Utenę w trumnie obok trumien jej rodziców, stwierdzają, że ktoś powinien pokazać jej "coś wiecznego", by odnalazła w sobie chęć do życia - mają raczej na myśli coś pięknego, co trwa wiecznie, a dla czego warto żyć (takie trochę dorosłe myślenie). A Książę? Pokazuje Utenie Różaną Oblubienicę, która z powodu podjętej dawno temu decyzji ponosi wieczną karę, będzie wiecznie cierpieć. Utena - dziecko! - postanawia żyć, by kiedyś w przyszłości ją uratować. Dziecko - zapomina o sobie, a postanawia żyć dla innych. Jest w tym ta czystość, bezinteresowność - "Musicie stać się jak dzieci..."

Z czasem Utena zapomina, dlaczego została księciem, ale pamięta, że musi zachować szlachetność i czyste serce. Postanawiając wykorzystać ją dla swoich celów, Akio Ohtori uwodzi dziewczynę tylko po to, by później - w ostatecznym pojedynku o moc Diosa - wypomnieć jej, że utraciła szlachetność ("Przecież wiedziałaś, że mam narzeczoną. Nie przeszkadzało ci to? Nikt nie jest szlachetny poza tobą?"). Można w tym odnaleźć małą alegorię grzechu. Szatan kusi, obiecuje szczęście, docenia - tylko po to, żeby później rzucić nam nasze decyzje w twarz i pognębić, zmusić do samo-poniżenia (nie pokory, ale poniżenia właśnie!).

I wreszcie obiecane cechy Chrystusa. Pierwsza rzuca się w oczy od razu. Pod koniec przedostatniego odcinka, kiedy Utena podejmuje walkę o wyzwolenie Anthy, ta ze smutkiem i słowami "Pozwoliłaś mi poznać smak tego, co nazywasz przyjaźnią. Dziękuję. Ale nie możesz być moim Księciem. W końcu jesteś dziewczyną" - z tymi słowami wbija jej miecz w plecy.
Zdrada. Zdrada popełniona przez jedną z najbliższych osób, z tego powodu, że ktoś nie pasował do wyobrażeń. Czy nie przychodzi wam na myśl Judasz, który - jak wielu innych Żydów tamtych czasów - liczył, że Jezus wzbudzi zbrojne powstanie przeciwko Rzymianom, a rozczarowany Jego naukami w końcu go sprzedał?
Ale na tę zdradę nie może być innej odpowiedzi jak tylko miłość. Utena - poważnie, prawdopodobnie nawet śmiertelnie ranna - nie błaga obserwującego wszystko Diosa o pomoc dla siebie, ale o ratunek dla Anthy. Jej uwaga i siły wciąż są skupione na tym jednym - na ratowaniu przyjaciółki; bo pomimo zdrady Utena wciąż uważa Różaną Oblubienicę za przyjaciółkę. Pamiętacie modlitwę z krzyża? "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią."

Drugi rys jest mniej wyraźny, trzeba spojrzeć nieco szerzej. Tym razem skojarzenie przenosi nas na początek działalności Jezusa i do kuszenia po pobycie na pustyni.
Utena po raz ostatni wchodzi na Arenę; jest gotowa stanąć do ostatniej walki - walki, która zapewni wolność Różanej Oblubienicy. Akio, który okazuje się tym, co pozostało z jej Księcia, stwierdza "Miecze nie pasują do sukni". Próbuje przekonać dziewczynę, by oddała mu miecz, zrezygnowała z bycia Księciem i zamieszkała z nim w pałacu jako Księżniczka. Pierwsze kuszenie - jednak Utena odmawia, bo nie potrafi porzucić przyjaciółki.
Jakiś czas później, kuszenie drugie. Tym razem Akio odziera Arenę z całej jej baśniowości, z iluzorycznego zamku - ujawnia Utenie prawdę o niej samej, o jej utraconej szlachetności. Próbuje zniechęcić ją do pojedynku, ostrzega, że to już nie jest gra, że to pojedynek na śmierć i życie. I tym razem - mimo chwili zwątpienia - Utena staje przeciwko niemu.
I wreszcie kuszenie trzecie, już po zdradzie Anthy. Kiedy Utena ostatkiem sił, próbuje wstać, woła Anthy, Dios wypowiada słowa, które można odczytać na dwa sposoby. Z jednej strony, jego słowa mogą być słowami szacunku, podziwu, a pocałunek złożony na pierścieniu - jedynym pocieszeniem, jakie może ofiarować dziewczynie. Z drugiej jednak - podskórnie wyczuwamy w tym pewne naigrywanie się z niedoszłego księcia, przekonanie, że to przecież nie mogło się udać. Po tych słowach Utena zbiera w sobie siły, by ostatecznie odrzucić zarówno Akia, jak i Diosa i otworzyć Różane Wrota, za którymi śpi Anthy.

I wreszcie samo zakończenie serialu. Moc przyniesienia światu rewolucji, wieczność, lśnienie, moc czynienia cudów - to wszystko czeka za Różaną Bramą, to właśnie tej zapieczętowanej mocy Diosa pragnie Akio. Mieczem odebranym Utenie-Księciu próbuje więc sforsować przeszkodę i zdobyć moc, by doprowadzić - zgodnie ze swoim przydomkiem - do Końca Świata i stworzyć go na nowo, po swojej myśli. Jednak miecz pęka w zetknięciu z kamienną, porośnięta różanymi pnączami bramą.
Dla tego, który pragnie mocy czynienia cudów wyłącznie dla własnych korzyści, wyłącznie dla siebie - ta moc pozostaje na zawsze zamknięta. Gdy jednak Utena próbuje otworzyć bramę - nie cudzym mieczem, ale gołymi rękami i nie dla siebie, ale dla ratowania Anthy - przeszkoda ustępuje.

Reakcja Anthy na otwarcie trumny, w której się znajduje, znowu każe myśleć o grzechu, a raczej - nawróceniu. Utena - wiedząc o grożących jej mieczach, o zbliżającym się zniszczeniu zamku - sięga w głąb ciemności, by wydobyć z niej Anthy. A Różana Oblubienica? "Odejdź. Miecze się na ciebie rzucą. Nie zasługuję na to." A przecież na wybaczenie Chrystusa nie trzeba zasłużyć. On tam jest - wystarczy tylko wyciągnąć rękę.
Ale wydobycie z trumny to dopiero początek. Po nim musi nastąpić decyzji - można o wszystkim zapomnieć, jak uczniowie Akademii Ohtori. Można udać, że nic się nie stało i wrócić do układania własnych planów na nowo - jak Akio. Można też zostawić wszystko, co było do tej pory, za sobą i wyruszyć na poszukiwanie Księcia. Bo przecież "Utena nie odeszła. Ona tylko zniknęła z twojego świata".

Tyle o serialu.

A jeśli serial można było odczytać jako metaforę życia człowieka, grzechu i nawrócenia - tym łatwiej taką metaforę można odnaleźć w filmie. I tym razem podział ról staje się jeszcze wyraźniejszy - Anthy jest tu człowiekiem, Akio - złem/Szatanem, a Utena - Chrystusem.

Anthy - Księżniczka posiadająca moc Wiedźmy pragnie mieć Księcia. Rzuca więc czar na Władcę Much i zmienia go w Księcia. Gdy jednak musi chronić go przed wieśniakami, jej moc powoli zanika, aż wreszcie czar pryska - Książę przemienia się z powrotem we Władcę Much, a Anthy zostaje uwięziona w roli Różanej Oblubienicy.
Ile razy jest tak, że człowiek bardzo czegoś pragnie: szczęścia, miłości, wolności - i nie może tego osiągnąć? Bardzo często sięga wówczas po to, co jest w jego zasięgu, nie zwracając uwagi, że nie tego pragnał. I tak, szczęście zastępujemy przyjemnością, miłość - fałszywą akceptacją albo "przygodami", wolność swobodą, a łaskę - grzechem. Ubieramy naszego Władcę Much w szaty Księcia, a później znosimy tego konsekwencje. Poddajemy się woli tego przebierańca, myśląc, że sobie na to zasłużyliśmy - jak Różana Oblubienica, która musi oddawać się każdemu swojemu zwycięzcy.

Ale przychodzi taki moment, że w tym naszym małym świecie pojawia się ktoś jeszcze. Tajemniczy Szermierz, inny od pozostałych, który kwestionuje to zniewolenie. Który próbuje uświadomić nam, że wcale nie jesteśmy na to skazani. Który wreszcie poświęca samego siebie, żeby wyrwać nas z tej ciemności.
Jak wygląda reakcja Różanej Oblubienicy na propozycję Uteny, by odeszła z Akademii Ohtori, by zostawiła za sobą pojedynki, fałszywego Księcia i całą resztę? "Odejdź. Ja muszę tu zostać, to moja kara. Ale ty odejdź, bo cię to zniszczy." Skądś już to znamy, prawda?
Książę jednak nie akceptuje takiej decyzji Różanej Oblubienicy i mimo wszystko poświęca siebie, żeby ją stamtąd wyrwać. Oczywiście, nawet w tej chwili - nawet i później - Anthy może zrezygnować, może zostać na zawsze w Akademii. Ale ofiara Księcia już się dokonała - i odrzucenie danej przez niego szansy sprawiłoby, że poszłaby ona na marne.
Podjęcie decyzji o nawrócenie/odejściu od Władcy Much to dopiero początek. Droga do prawdziwej wolności nie jest łatwa - czekają na niej przeszkody, pokusy wskazujące fałszywy kierunek, wreszcie sam fałszywy Książę, który tak łatwo nie wypuści swojej Różanej Oblubienicy. Ale na tej drodze można też spotkać przyjaciół, którzy wyciągną z tarapatów - wspólnotę, która pomoże wyjechać poza granice Ohtori.

A co leży za tymi granicami?
Nieznany świat. Świat, w którym może nie być dróg, po których moglibyśmy jechać przed siebie. Skoro jednak zdecydowaliśmy się na ten skok wiary, skoro opuściliśmy znane granice Ohtori - to czy jest sens do niej wracać, choćby i zdawało się, że tam byliśmy bezpieczni?
W końcu z każdym krokiem postawionym przez nas w tym nowym świecie, istniejące w nim drogi wydłużą się o ten jeden krok.
I nie będziemy sami. Ten, który wyrwał nas ze zniewolenia, jest teraz przy nas.

I któregoś dnia - razem - zabłyśniemy.

wtorek, 30 sierpnia 2011

MMS - Modlitwa Ma Siłę

I znowu coś, co za mną chodzi i nie da spokoju póki się nie podzielę. Więc się dzielę. Albo daję świadectwo - jak kto woli.

Egzaminy ustne zawsze były moją słabą stroną. Zresztą - nie tylko egzaminy, ale wszelkie odpowiedzi ustne; wszystkie te sytuacje, w których musiałam posłużyć się swoimi słowami.
Mogłam być przygotowana na tip-top, pod drzwiami odpowiadać na wszystkie pytania podczas grupowych powtórek, a nawet poprawiać czyjeś błędy. Wystarczyło jednak, że weszłam do sali i... ściana. Nerwy, zastanawiałam się co mówię, jak mówię i bardzo często w pewnym momencie po prostu milkłam.
Tak samo było podczas ostatniego ustnego egzaminu, na początku czerwca. Właściwie to zdałam za drugim podejściem i to w znacznym stopniu dzięki dobrej woli egzaminatorki. Powód? Jak wyżej.

Dlatego wciąż nie mogę wyjść z zaskoczenia, jak bardzo od tych wszystkich egzaminów różniła się moja obrona.
Od samego początku stwierdziłam, że sama nie dam rady. Zaczęłam więc organizować wsparcie - prosić znajomych i mniej-znajomych o modlitwę (albo przynajmniej o dobre myśli). To był punkt pierwszy mojego planu.
Punkt drugi brzmiał: zaufać.
Zaufać, że skoro On dał mi talent do języków, pomógł przebrnąć przez tłumaczenie i pisanie pracy - to widocznie chce, żebym się tym zajmowała. A skoro chce - to i pomoże w takiej chwili.
Dzień przed obroną ostatnia powtórka, wieczór przy dobrym filmie. Rano - zmusiłam się do lekkiego śniadania. Żadnych napojów energetycznych, wspomagaczy.

Na uczelni już czekał na mnie pewien Aniołek, który przez kolejne dwie godziny cierpliwie znosił moją paplaninę o niczym i łażenie tam i z powrotem po korytarzu. A później - gdy już weszłam do sali - szeptał pod drzwiami różaniec.

I właśnie. Weszłam na salę, usiadłam, usłyszałam pierwsze pytanie.
Zazwyczaj w tym momencie zaczynała się panika. A tym razem? Był tylko spokój. Na spokojnie ułożyłam myśli, przypomniałam sobie to i tamto, odpowiedziałam.

Nie, w tamtej chwili nie myślałam o tym, co się dzieje za drzwiami. Był tylko ten niesamowity spokój i przejrzystość myślenia. Dopiero później uświadomiłam sobie, jak wielka sieć modlitwy mnie oplatała w czasie tamtych minut.

I że warto było zaufać.

piątek, 12 sierpnia 2011

Nie-Baśń

Tekst, który zaczął powstawać jakiś czas temu. Od blisko dwóch miesięcy leży niedokończony. Niby pamiętam, do czego miał zmierzać, jaki obraz miał powstać w zakończeniu, ale reszta umknęła...

Może Wy mi coś podpowiecie? :)

To nie jest baśń. Nie zaczęła się dawno, dawno temu, ani przed wiekiem, ani nawet wczoraj. Nie toczyła się za siedmioma górami i siedmioma lasami, ani za jedną górą i jednym lasem, ani nawet za tym parkiem, który mijasz każdego ranka.
To nie jest baśń. Nie ma w niej smoków, ani czarodziejów, nie ma książąt ani księżniczek, nie ma nawet tego maleńkiego dobrego duszka, który zawsze śpi gdzieś w pobliżu.
To nie jest baśń. I dlatego zaczyna się właśnie tak...

Wieczór. Nie - malowniczy zachód słońca, który złoto-rubinowych barw przydaje światu.
Wieczór. Nie - spokojny, cichy zmrok, który pierwsze nieśmiałe gwiazdy na niebie zapala.
Ale - wieczór. To, co pomiędzy. Ta pełna niepokoju szarówka, co wzrok tumani, barwy światu odbiera i na pobłądzenie wodzi.

W takim właśnie wieczorze - On, człowiek. Przez świat w bezruchu zamarły wędruje. Kaptur na oczy naciągnął, kosturem się sękatym podpiera i - idzie, czekając przebudzenia stworzeń nocy, które czasem bliższe mu się zdają niż ci, których za sobą zostawił.

Więc - idzie. Stawia nogę za nogą, każdy krok jednako ważąc, każdy jednako odmierzając, z każdym jednako bliżej celu się znajdując.

Dokąd idzie? Sam nie wie, ale jakiś przymus, z domu go wygnawszy, ustać w drodze nie pozwala. Dom - skąd wyszedł? Kiedyś pamiętał, kiedyś wiedział. Dziś, gdy mil więcej zszedł, niżby zliczyć zdołał, rodzinne strony snem mu się wydają. Snem, co spokój nocom odbiera i za świtem tęsknić każe.

A więc - idzie. Na skraju lasu przystaje. Droga, którą podążał, tu go doprowadziła. Gdzie teraz? Czy wejść w jego gąszcz powinien? Poddać się ciemności głębszej niż ta, która teraz członki jego półmrokiem otula?
Rozsądek mówi mu, że powinien się zatrzymać, obozowisko założyć, ogień rozpalić i przeczekać przynajmniej aż luna mroki najgłębsze rozproszy. Doświadczenie słowom rozsądku przytakuje i jednako doradza. Serce jednak - serce odetchnąć nie pozwala, na przód pcha, bez litości dla obolałych członków, dla zmęczenia, co ku ziemi przygniata.
A przecież w tym szepcie, co pcha w ciemność najgłębszą, w szepcie, co do drogi dalszej przymusza - w tym szepcie jakaś nadziej cicha pobrzmiewa. Obietnica, że cel już bliski, że noc ta ostatnią już być może.

wtorek, 2 sierpnia 2011

zamiast notki wrocławskiej

Zastanawialiście się może kiedyś, co kryje się za niewinnym Szkoda, że Cię tu nie ma, jakże często kończącym listy i pocztówki z wakacji? Szkoda, że tego nie widzisz? Spodobałoby Ci się tutaj? Jeśli tak, jeśli tylko o miejsce/widok/atmosferę (niepotrzebne skreślić) tu chodzi, to dlaczego nie napisać tego wprost?

A więc chodzi o coś innego, o coś więcej. Szkoda, że Cię tu nie ma. => Chciałbym podzielić się z Tobą tym widokiem. => Bez Ciebie nie potrafię się nim cieszyć w pełni. A stąd już tylko jeden krok do tego ważnego, a jednak czasem trudnego: Tęsknię za Tobą.

Jeszcze bardziej skomplikowane i odległe od pierwotnego zdania niż pierwszy przykład? Możliwe. Ale mamy taki dziwny zwyczaj komplikowania spraw, gdy mówimy o rzeczach najprostszych. Jakby to jedno krótkie słowo mogło nas zbytnio odsłonić i narazić na zranienie. To jedno krótkie słowo jak Lubię, jak Potrzebuję, jak - Tęsknię. I dlatego ubieramy je w długie zdania, oplatamy gąszczem innych słów, wśród których tylko serce bliskie naszemu odnajdzie te właściwe, te niewypowiedziane.

A dla wszystkich innych będzie to po prostu kolejna pocztówka z wakacji zakończona sztampowym Szkoda, że Cię tu nie ma.

czwartek, 14 lipca 2011

- Tylko szybko, bo na zakazie stoję.

Ot, takie wspomnienie z pracy sezonowej. Przychodziłam wcześniej, żeby pomóc w tym czy tamtym, więc różne sytuacje i osoby napotykałam.
Była taka jedna. Wesoła, rozgadana i ranki zawsze wyglądały tak samo.
Kiedy tylko znajome kroki zaszurały w korytarzu, wszystko szło na bok, bo wiadomo było, że za chwilę wpadnie przez drzwi i zawoła: "Tylko szybko, bo na zakazie". Czasami nawet nie musiała wołać, same śmiałyśmy się: "Zakaz? Zakaz."


Po co o tym piszę? Tak sobie. Bo miłe wspomnienie. I może dlatego, żeby nie pisać o takim jednym, który mnie dzisiaj wkurza swoją postawą. Zero zrozumienia, zero prób porozumienia. Mówi się trudno. Kuchnia też jest wygodna.

Ups, miałam nie pisać ^^


Anyway, znajduję ostatnio perwersyjną przyjemność w pochłanianiu kolejnych tomików Marimite. Dlaczemu perwersyjną?
Bo z jednej strony wiem, że jeszcze tylko 3 części do końca mi zostały (jakieś 300 stron). A z drugiej rzucam się, wciągam nałogowo kolejne rozdziały. Chcę sobie odmówić, żeby na dłużej starczyło, a jednocześnie nie oszczędzam. I to mnie bawi. Ot, perwersja taka.


Zapowiedzi z tylnej okładki potrafią wieeeleee wyjaśnić nawet bez otwierania książki. Przynajmniej mogę zacząć 30 tomik na spokojnie, podejrzewając, po co Sachiko zakuwała i co miała na myśli, mówiąc, że "pali za sobą mosty" (a nie powiem, nerwóweczka była, kiedy czytałam tę scenę).

Tyle na dziś. W głośnikach Groban i Maria-sama no kokoro, na kartce rozkmina kolejnej lekcji japońskiego, a w głowie pusto...

poniedziałek, 11 lipca 2011

Maria-sama no kokoro

Miał być post.
Później miało go nie być.
Jeszcze później miał powstać.

Ostatecznie - nie ma go.


Zamiast tego piosenka. Jeden z tych momentów, dzięki którym seria OVA została moją ulubioną częścią animowanego Marimite, dzięki którym znowu mam motywację do nauki języka (żeby kiedyś przeczytać te sceny w nowelce)...

czwartek, 7 lipca 2011

Let there be peace

Fajrant na dziś. A za mną łazi chęć napisania czegokolwiek. Pewnie wieczorem znowu podłubię przy nowym projekcie ^^
A na razie...

Wspomniałam jakiś czas temu, że klaruje mi się "gust", jeśli chodzi o anime. Ostatnio kiepsko sypiam, więc mam czas na myślenie. I oto tego myślenia efekty.

Generalnie, anime, które mi się podobają, można podzielić na trzy grupy.

1. Grupa jeden vel. "odmóżdżacze". Czyli to, co oglądam, kiedy chcę się odstresować na zasadzie pośmiania się z dowcipów na najniższym możliwym poziome. Tutaj zaliczymy wszelkie serie haremowe, z uczciwą porcją ecchi i fanserwisu (uczciwą, ale nie przesadzoną... ja rozumiem potrzebę "żabich ujęć", "pantsu, pantsu" i nagłych rozbieranek, ale co za dużo, to niezdrowo). Od takich serii fabuły nie wymagam, a czasami to nawet lepiej, jeśli jej nie ma.

Jedyna dopuszczalna w grupie jeden fabuła, to ta z gatunku "on kocha ją, a ona jego, ale sobie o tym nie powiedzą, bo się za bardzo oboje wstydzą i są bardzo niepewni i nie wiedzą, jak ta druga strona zareaguje, a jak sobie wreszcie mówią prawdę, to się okazuje, że z jakiegoś poważnego, starożytnego i tragicznego powodu nie mogą być razem, więc bardzo cierpią i przez jakiś czas się unikają, po czym się okazuje, że sytuacja a) nie jest tak tragiczna, b) można ją jakoś obejść, więc wracają do punktu wyjścia.koniec" :D (śliczne, króciutkie zdanie, nie? :P)

Jak ecchi i haremówka, to i różne typy bohaterek. Za moe nie przepadam (żebym tylko spróbowała, to już w ogóle bym się na faceta kwalifikowała =.=). Za to fajną tsundere nie pogardzę :P Oczywiście, im częściej on obrywa, tym lepiej (*NaruPunch!!!*). Mam słabość do pokojówek (i wszelkiej maści mundurków), panienek z kocimi uszami na przykład (takie "krzyżówki" mają jakąś nazwę, tylko oczywiście jej zabyłam...). Do listy dopiszmy "Miss Perfect!" - znaczy piękną, czułą, dobrze gotującą i takie tam - i lista będzie w sumie kompletna :P

2. Grupa duo vel. "fabuła". W tej grupie fabuła jest nie tylko mile widziana, ale wręcz wymagana. Wspomagana wyraźnie zarysowanymi i rozwijającymi się postaciami, oparta na jakimś dramacie, przyprawiona szczyptą humoru. Ogólnie - coś przypominającego dobrą książkę, tylko że w innej formie podane. Ostatnio było to np Seirei no Moribito czy choćby Utena. Kemono no Souja Erin też by się kwalifikowało (scena śmierci matki głównej bohaterki to moim zdaniem majstersztyk - za dowód niech wystarczy, że ponieważ w tle grał opening, przez dobrych 10 odcinków reagowałam alergicznie już na jego pierwsze dźwięki - tak głęboko kojarzył się z tą sceną) - gdyby nie dobiła go reżyseria (czyt. przesycenie serii flashabackami).

3. I wreszcie grupa trzecia, która nazwy nie dostała :P Generalnie są to serie, których siła - przynajmniej dla mnie - kryje się w postaciach, a właściwie relacjach między nimi. Do tej grupy zaliczę Haibane Renmei, Aria czy teraz pochłaniana Maria-sama ga miteru. Zauważyli prawidłowość, czy mam wykładać dalej?
Dla tych, którzy nie oglądali/nie wyłapali - we wszystkich powyższych pojawia się szczególny rodzaj relacji między dwoma bohaterkami. Coś, co w Marimite któraś z dziewczyn ujęła tak:

Starsza siostra jest od tego, żeby chronić i bronić. Młodsza ma ją wspierać swoją obecnością.


Taka właśnie relacja łączy Yumi i Sachiko, Akari i Alicję, a nawet do pewnego stopnia Rakkę i Reki.
Dlaczego tak mnie przyciągają? Może dlatego, że w młodszej dziewczynie z tych par każdorazowo znajduję swoje odbicie (ok, wyolbrzymione, przerysowane, ale jednak odbicie), a w ich relacjach - coś, czego sama doświadczyłam. Dlatego żal mi ludzi, którzy w fikach uparcie wciskają w te relacje elementy yuri - żal, bo nie poznali tego rodzaju relacji na własnej skórze.

*zastanawia się, czy nie wykasować ostatniego akapitu, ale co na papierze, to napisane :P*


Umm... myśl uciekła. To tyle na dzisiaj :P

Albo nie! Marimite! Jeśli ktoś się zastanawia, czy czytać czy oglądać.
Jeśli chce zrobić i jedno i drugie: pierwszy tom nowelki - trochę przejrzyściej wyjaśnia kwestie Róż, soer i innych, anime i dopiero później reszta nowelek (ew. w miarę równolegle do anime).
Jeśli tylko jedno z dwojga: nowelki, nowelki i jeszcze raz tylko nowelki!
Serial jest poprowadzony bardzo pospiesznie, część scen, które mają największy wydźwięk emocjonalny została paskudnie poobcinana (opinia na podstawie pierwszych 6 tomików i pierwszego sezonu ^^). Z czytaniem może być wprawdzie problem, bo angielskie, nieoficjalne wydanie ma spore dziury (tłumacze woleli popracować najpierw nad tomami, których nie objęła ekranizacja), ale warto.

Kuniec.

A skąd tytuł? Playlista w Winampie, shuffle i oto, co wypadło :P Piosenka, z któregoś tam odcinka "Dotyku Anioła". Irlandzkiego odcinka.


Suteki da ne...

wtorek, 5 lipca 2011

pierwsze prawo Miłości

Pewnego dnia Uczeń opowiadał komuś o swoim Mistrzu. Mistrzu, który nauczył go pierwszego prawa Miłości. Kreślił słowami jego obraz, podkreślał co najbardziej ceni i podziwia, w czym stara się naśladować.
"Ale ty nie mówisz tego o swoim Mistrzu. Mówisz o kimś innym." Stwierdził słuchający i spojrzał znacząco na Ucznia.

Pierwszy raz ktoś wziął Ucznia za jego Mistrza. Dlaczego? Przecież nie dlatego, że mu dorównał - przed Uczniem wciąż jeszcze długa droga. Może raczej dlatego, że Mistrz okazał się dobrym nauczycielem i swoim przykładem ukształtował ucznia...


/gee, ta przypowiastka lepiej brzmiała w głowie jak na oktawę szłam =.='/


A pierwsze prawo Miłości to to najtrudniejsze w swej prostocie. Czy brzmi 'Kochaj'? Nie. Może 'Czyń dobro'? Też nie. 'Poświęcaj się dla innych'? 'Przemieniaj świat na lepsze'? 'Przebaczaj'?
Nie, nie i nie.

Pierwsze prawo Miłości brzmi

BĄDŹ

poniedziałek, 4 lipca 2011

Maria-sama ga miteru

Czyli "Maryja Panna patrzy". Albo czuwa. W zależności od sytuacji i kontekstu.

A jednocześnie tytuł serii shoujo nowelek. Shoujo czyli dziewczyńskich. Wciąga niemożebnie, bo trzy wieczory i trzy tomiki za mną. Fakt, że cienkie to-to (aby 130-150 stron na tomik), ale zawsze...

Od czasów odkrycia "Arii" chyba nie trafiłam na nic o podobnej atmosferze. A czegoś takiego właśnie od czasu potrzeba. Trochę różnych osobowości, kilka różnych rodzajów relacji między nimi, a wszystko to podane z odpowiednią porcją cukru (ale nie lukru! żeby o ból zębów nie przyprawić).

I tylko młody krzywo patrzy jak powzdychuję czy niemal piszczę przy co poniektórych scenach. Ale jak się czyta dziewczyńskie książki, to dziewczyńskie reakcje są usprawiedliwione, prawda? :P

Zresztą, jakby nie patrzeć, to dziewczyną jestem. Ponoć :)


Suteki da ne!

środa, 22 czerwca 2011

tęsknię

Chyba. Nie wiem, czy mi wolno tak powiedzieć.

Bo chyba nie do końca za osobą (chociaż - może?). Raczej za głosem. Obecnością, która niesie pociechę. Za pociechą. Trochę egoistycznie.
Więc czy to jeszcze wolno nazwać tęsknieniem?


Smutno i źle. Bezwład. Do tego stopnia, że wszystko obojętnieje. Że stojąc naprzeciw jadącego wolno samochodu - nie wiem, czy bym się odsunęła.

Wiem, że to minie. Wiem, skąd się bierze.
Ale wcale nie jest przez to łatwiej.

Wcześniej napędzała mnie praca. Nowenna. A teraz?
Pozostał niepokój - przed finałowym aktem i przed późniejszym okresem przejściowym.

Przed tym zawieszeniem, gdy jedno się skończyło, a drugie jeszcze nie zaczęło.


Przy życiu trzyma tylko obietnica spotkania.


I tym razem wcale nie jest suteki...

środa, 15 czerwca 2011

moje envoi

Muszę się tym podzielić. Zwyczajnie muszę.

My nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli (Dz 4,20)

Tylko teraz, żeby to miało ręce i nogi... To może chronologicznie.

Sobota wieczór. Praca odesłana promotorowi do sprawdzenia, a ja radośnie pomykam na czuwanie przed Zesłaniem. Potrzebuję tego (tak jak i trzydniowych rekolekcji z gatunku oderwanie od wszystkiego, wyciszenie i rekreacja - na moje nieszczęścia Bielsko wypada w czasie obron). Po drodze jeszcze telefon do Pierwszej - i znowu 15 min przegadane ^^ Coś czuję, że jak się wreszcie zobaczymy to te 6h (czy ile tam będę mogła zostać) będzie nam mało :D

Ale. Czuwanie. A we mnie już wcześniej coś się wierciło. Jakaś opowiastka. Chciałam ją złapać, bo ostatnimi czasy pisanie jakoś tak się zarzuciło. Więc - czuwanie, przerwa dla ciała. Rozgrzałam się herbatką i wracam do kościoła. Notes, ołówek... i popłynęło. Na początek niewiele, 2-3 akapity, ciutkę rozwinięte w nocnym autobusie. Ale jest.

I dalej. Po adoracji - procesja (mniej-więcej) do Bazyliki. Idziemy Długim Targiem, śpiewamy Jesteś Królem, a po ogródkach piwnych ludzie siedzą i się gapią, co to za wariaci po nocach się drą :)

Do domu dotarłam jakiś kwadrans po 3. Padłam, ale zasnąć nie mogłam. A na drugi dzień pobudka zaraz po 8, bo mum przyjechała i do zoo chciała iść (małpki miały małe małpki - słodziaki!!!)

Wracamy z tego zoo, spacerkiem (Oliwa-Przymorze-Wrzeszcz). Mum odstawia mnie na pętlę autobusową. Stoję, czekam (bo za chwilę ma przyjechać), oglądam się i jak oczów nie przetrę! Siostra B! A jakie to dobre bogi ją przywiały (znaczy Bóg Dobry ją przywiał ^^)?

I w sumie jakby nie te 2 minuty na przystanku, to bym w poniedziałek nie dotarła do Matemblewa. Na Festiwal znaczy. A tak dotarłam. I zamiast wrócić zaraz po Mszy (albo po zakończeniu - bo jeszcze bibliografia do ogarnięcia i wypadałoby sprawdzić, gdzie taniej pracę oprawią - koniec końców pewnie przepłaciłam, ale wliczę to sobie w koszt wycieczki ^^) - zostałam do końca - wiecie, tańce, wężyki po polanie i darcie gardeł. A później pojechałam z grupą z Buska na molo w Brzeźnie. I przeszliśmy plażą do Nowego Portu. A stamtąd to już nic do mnie nie jeździ, więc się do Gdańska z nimi zabrałam...

Ostatecznie - CUDEM - zdążyłam na ostatni autobus powrotny i to dlatego, że się spóźnił :) Ale wcześniej jeszcze dowiozłam ich do Wrzeszcza na czas :)

Warto było. Dawno już się tak dobrze nie bawiłam. I nie czułam tak kochana.

Porządkowanie bibliografii przegrało z opadającymi powiekami, na które ani prysznic, ani mocna herbata nie pomogły :P


A dziś po raz kolejny przekonałam się jak niewiele potrzeba, by sprawić komuś radość....


Mainichi ga kiseki! Suteki na de...

wtorek, 14 czerwca 2011

MA thesis

Nie wierzyłem
Stojąc nad brzegiem rzeki,
Która była szeroka i rwista,
Że przejdę ten most,
Spleciony z cienkiej, kruchej trzciny
Powiązanej łykiem.
Szedłem lekko jak motyl
I ciężko jak słoń,
Szedłem pewnie jak tancerz
I chwiejnie jak ślepiec.
Nie wierzyłem, że przejdę ten most,
I gdy stoję już na drugim brzegu,
Nie wierzę, że go przeszedłem.


Leopold Staff "Most"



Po południu idę odebrać oprawioną pracę. Jutro po autograf promotora i do dziekanatu. Już prawie...

poniedziałek, 6 czerwca 2011

przyjaźń

Wiesz co to Cantarella?
Cantarella?
Używali tego Borgia we Włoszech. Trucizna. A jak smakują ci ciasteczka? Sama je piekłam.
*gryz* Zabawne. A wiesz, że dolałam ci trucizny do herbaty.
*siorb* Pyszna herbata.
Tak jak i ciasteczka.


I kto powiedział, że to tylko głupie kreskówki?

Kto wierzy w istnienie prawdziwej przyjaźni, jest głupcem.
To ty jeszcze nie wiesz? Jestem głupia.



Różane suteki da ne...

niedziela, 5 czerwca 2011

niewinnie falliczna wieża

Dobra, poddaję się. Zastawiałam się o czym dzisiaj napisać (tak, tak - kolejna przerwa w pisaniu magisterki) i po przyobiednim odcinku Uteny padło na anime :P

Wspomniana Utena - sięgnęłam bo opis brzmiał zachęcająco, bo postacie wyglądały... inaczej (nie to co dzisiejsze serie - co druga postać od kalki odbita i tylko włosy przefarbowane), bo główne bohaterki były takie, jak lubię: pani w spodniach i pani mdlejąca (if you know what I mean) :P
I nie rozczarowałam się. Bohaterowie... mieszają w głowach. To, czego się o nich dowiadujemy i domyślamy, kilka chwil później zostaje wywrócone na nice. Odcinki 'moralizatorskie' poprowadzono z humorem, a te poważniejsze... zostawiają ciary i zmuszają do cofnięcia filmu, żeby tę scenę, rozmowę, moment obejrzeć jeszcze raz.
Jest w Utenie coś, co przyciąga, co intryguje, co nie pozwala ot tak, odłożyć drugiej części sezonu na później.

W sumie wypadałoby, więc ~~UWAGA~~SPOILER~~!!!~~

A tytułowa wieża? Mnie niełatwo zasugerować. Krążący po sieci artykuł o bezeceństwach u Disneya tylko mnie rozbawił. Ale odcinek 25. Najpierw walka, gdy znika miecz Diosa i Anthy z Uteną dobywają innego. Takie najpierw 'przebudzenie' Anthy, a później odwrócenie ról - coś się dzieje. I te końcowe sceny... gdy Anthy już nie poddaje się bezwolnie swojemu bratu, Akio (nie, nie pokażą tego wprost, zasugerują - ale uczulonych na incest ostrzegam) - tego gościa to od pierwszych chwil nie lubiłam, a teraz to już w ogóle bym go na odstrzał dała... dawno żaden bohater anime tak mnie nie wściekł... nie, nie wściekł - budzi odrazę... - a więc Anthy, która mu się opiera, śpiący Chu-Chu i Utena, zmartwiona o przyjaciółkę i nie mogąca zasnąć. I wtedy wznosi się ta wieża... no czy to moja wina, że mam skojarzenia? Pierwszy raz chyba tak mi się rzuciło ^^" I ostatnia-ostatnia scena, gdzie ci którzy jeszcze mieli wątpliwości, co do relacji Anthy i pana-bastarda-A. mogą je rozwiać...

~~Koniec spojlaka~~

Jeszcze tylko 14 epków do końca. Strach się bać, co jeszcze się przydarzy...


< miejsce na obrazek, który się wstawi, jak mi wyjdzie zrzutka... >


No tak, zapomniałabym. Anthy, Różana Oblubienica... w pierwszych odcinkach prawie jak Kenny z South Parku. Po prostu musi zaliczyć policzek. I prawie się czeka na ten 'slap', który jak już się przytrafi, to budzi śmiech. Raz się chyba Utenie oberwało (tzn. raz Utenie-Utenie, a raz Utenie w ciele Anthy)... :D

środa, 18 maja 2011

de-stressing in progress... |||||||................

- Oj, a co to masz w kieszeni?
- Gumę do żucia.
- Spore jak na gumę do żucia...
- Dużą gumę. (Ooki gamu...)


Kto zgadnie z czego powyższe, dostanie zakładkę :P

To tak w ramach odstresowywania się zgodnie z radą Amandy Tapping:

Q6 - @nutmastic - I'd just completed my exams and am (still) stressed out over the whole thing. What do you do to "destress"? (:
A6 - I laugh. A lot. At everything. And I play with Olivia. Cause you can't be stressed around a 6 year old. :)

(Source: TappingTuesday tweets)

Jako że sześciolatka nie mam skad wypożyczyć, pozostaje mi rechot z haremówek-romansideł. Jak nie pomoże, to zawsze jest herbata melisowo-pomarańczowa, albo i insza zielona.

A propos haremówek: powoli określam jaki jest mój ulubiony typ bohaterki ^^ to znaczy, jakie panie muszą się pojawić, żeby mnie wciągnęło :P

Tyle na dziś. Post wrocławski jeszcze dojrzewa, a na razie wzywają Indie i Ibis.

Suteki da ne...

poniedziałek, 9 maja 2011

count your blessings

To liczymy. Jak zwykle z duuużym opóźnieniem, ale jak mawia Pierwsza - liczą się intencje. I dlatego, że Akuś męczy ^^

Międzyświęcie spędziłam we Wrocławiu. Tradycyjnie już obrałam sobie za cel przegonienie Akiego po ~całym~ mieście i opłotkach, żeby się po Wielkanocnym zasiedzeniu rozruszał. Na odciski tym razem nie narzekał, więc chyba za mało jednak chodziliśmy ^^ Wpadło parę keszy, a przy okazji pękła mi pierwsza setka znalezień.

Z ciekawostek - 100. skrzynka to "Priorytetem proszę!"... Poczta Polska prześladować mnie będzie chyba już do końca życia. Razem z Miśkiewiczem. Bo przecież jesteśmy na niego "dożywotnio skazani".

O rozbieraniu na kawałki zabytkowych budowli obronnych nie wspomnę, bo nie wypada :P

Anyway, WrocLove okazał się - zgodnie z oficjalnym hasłem reklamowym - miejscem spotkań. Bo tak: w środę Pani Miszczyni doczołgała się na kawę i nawet ślubnego zaciągnęła do towarzystwa. Ja miałam lekki odlot i głupawki dostawałam, tylko już nie pamiętam po czym. Hmm... ale to musiało być coś dobrego :P W piątek Aki poszedł do pracy wybierać menu na maj (^^), więc skoczyłam do Poznania. A szafmen przyprowadził kolegę i było wesoło. Bez macania armat i zbereźnych dowcipów się nie obyło :P
Czwartek mi umknął. W czwartek Braciach for our sake przełożył lekowanie się na późniejszą godzinę i znowu skończyliśmy w herbaciarni. Brat - ja cię z tym ZOO jeszcze dopadnę!

No i sobota. Sobota to oddzielna historia. Jak już się nie udało zebrać całej ekipy w jeden dzień, to spotykaliśmy się na raty. W sobotę padło na Eks-Postrach-Klanu-Miszczynię, Lori :D Jak się duet A+D zebrał, to się postanowił zabawić cudzym kosztem. Sms z potwierdzeniem i miejscem spotkania wyglądał tak: "koordy (jej bloku). Ubierz coś, co można pobrudzić." Pięć minut później telefon. Z pytaniem, o miejsce spotkania? Nie... Gdzie leziemy, skoro pobrudzić? Nie... To by za proste było. "Jak bardzo pobrudzić?" :P Koniec końców, wylądowaliśmy - bardzo grzecznie i niebrudząco - w ogrodzie Ossolineum i na Ostrowie, ale cośmy się uśmiali to nasze.

Szkoda tylko, że Piła i spotkanie z Pierwszą nie wyszło. Ciekawe, ale nie jest mi aż tak bardzo żal. Może dlatego, że powiedziała mi kiedyś, że jak przyjdzie właściwy czas, to się spotkamy. Jakoś nie potrafię jej nie wierzyć...

Tyle tytułem zaległości (i odwlekania pisania magisterki :P)

Suteki da ne?

piątek, 22 kwietnia 2011

wieczernik

Wychodzę z wieczernika.

Wchodzę w noc ciemną.

Krzyżuję ostatnie pięć lat.

I zaczynam. Pierwszą noc reszty mojego życia.

niedziela, 17 kwietnia 2011

żadna pieśń

Eli, Eli, lema sabachtani?

Kiedy nie ma nic. Kiedy wszystkie słowa trafiają w pustkę.

Kiedy wokół ciemna noc.

A każde drżenie serca, każdą łzę można racjonalnie wytłumaczyć...



Oby wrócił ten czas, gdy to wszystko miało sens.

piątek, 15 kwietnia 2011

Via Crucis

Najpierw wieczór. Ciepły pogodny. I ciekawość tych, co z boku. Powoli, ale nie za wolno, ze śpiewem.

I dalej. Zachód. Wędrówka w stronę tej pomarańczy czy fioletu. Z początku przez spokój, ale z czasem - coraz bliżej miasta.

Stop. Tu już gwar. Tu - pęd. Przystanek pod Centrum. Ciekawscy - pobłażliwi - zdenerwowani.

Pod prąd. Pieszo, nie kołami.

Zmrok. Znów na uboczu. Znów w zamyśleniu.

Zgrabiałe dłonie. I ciężar. Nie przytłacza, ale pociąga w górę.

Zostało po nas tylko światło.

-----------------

czwartek, 14 kwietnia 2011

daimonia

Pomysły. Miewam. (Mam - miewam. Realizuję - ? )

Zjawiłam się tu, by spełnić twoje życzenie. Ale jest we mnie takie paskudne coś, które pragnie, byś kochał tylko i wyłącznie mnie. Czy mimo to mógłbyś mnie pokochać?
Kocham cię właśnie dlatego.


Kto zgadnie z czego powyższe, dostanie coś dobrego. Odbiór osobisty wyłącznie.

I dalej. Ckliwie, ale...

Nawet jeśli stracisz wszystkie wspomnienia naszych wspólnych chwil... Nawet jeśli znajdziemy się na dwóch krańcach wszechświata... Odnajdę cię i zaczniemy od nowa. I jeszcze raz i jeszcze... Choćby miało nam to zająć całe wieki.

I Warszawski Chór Kameralny z Inoue Kikuko i paroma innymi głosami... Ale słuchać tylko z solistkami, bo sam chór wypada płasko :P



Bo tak mi jakoś. Trochę suteki, a trochę wcale nie...

niedziela, 10 kwietnia 2011

for now

Usiądź. Sprawiasz wrażenie tymczasowości.

Tak mi mówiła pewna Ruda Paskuda, gdy w trakcie rekolekcji wpadałam do jej pokoju.

Tymczasowość. Ale czy to tak źle? Przecież nic nie może wiecznie trwać i ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, a które nadejdą, bo ta chwila która trwa jest - tymczasowa.

Wszystko jest nam dane tylko na pewien czas. I często jest tak, że im krócej coś trwa, tym bardziej sobie to cenimy. Kilkuminutowa rozmowa, na którą czekało się cały rok może być większym skarbem niż gadanie trzy po trzy do jasnych zórz z czystej radości.

Dziś po raz kolejny upewniłam się, że gdybym miała - jak nas kiedyś zapytywała Miszczyni - za kilka minut stracić wzrok lub słuch, to wolałabym ocalić słuch. Nie tylko dla muzyki. Dla głosów. Dla tej radości jaką daje usłyszenie jednego zdania czy choćby słowa wypowiedzianego tak bliskim sercu tonem w trakcie próby, którą gdzieś tam kiedyś się nagrało.

Mainichi ga kiseki - nie zapominajmy!

środa, 6 kwietnia 2011

kwaśnosłodko

Mam fazę na sosy wiśniowe w jogurtach wszelkiej maści ^^ I jabłka pochłaniam jak nigdy (a przez parę lat prawie ich nie tykałam).

I wszystko podlewam herbatą (ale to już norma :P )

A jak gra muzyka to skakam i tańcuję na tym moim skrawku podłogi, drzwi jeszcze nie wyważyłam, w piwnicy nikt nie mieszka i nie narzeka na tupanie nad głową, więc jest dobrz.

Wiosna przyszła, wszystkie stwory i potwory budzą się ze snu ('psik!)

I to by było na tyle. Pozostaje kciukać, żeby list szybciutko doszedł i żeby ta bajeczka na dobranoc się zaplanowała :D

素敵だね! ^^

niedziela, 20 marca 2011

cycki i melankolija

Właściwie to nie cycki, a piersi i to w kontekście. Bo jak wiele zależy od kontekstu i podejścia. Można lekceważąco, jak na demotach: "są cycki, jest główna". Można i wulgarnie, bez szacunku, jak w filmach wiadomej treści. A można pięknie, z szacunkiem, podziwem, tak że aż trafią do pieśni w trakcie Mszy:

Wychowałam Cię synku
Wykarmiłam własną piersią
Kiedyś płakał nie mógł zasnąć
Usypiałam cichą pieśnią


I chyba tak wolę. Czule, pięknie i tak jakoś... po prostu.

A melankolija? Bo nie wiedzieć dlaczego, wracają nagle wspomnienia spotkań z Dwiema. Te pierwsze, sprzed lat 8 i te ostatnie sprzed 8 ale tygodni (mniej więcej ^^). Drobiazgi: ot, jakieś słowo, latarka na drodze, podróż pociągiem, film... każdy gest, uśmiech, dotyk... całe to ciepło. I tak jakoś ciepło się robi, mimo że wieczory jeszcze zimne. I choć dłonie marzną, to tam w środku - lato.

Piosenka od i dla tej Pierwszej. A dla Drugiej - komunia, bo więcej nie mam, a zaczęła się śnić.

dług

Do eksperymentów - słodkich i pikatnych - jeszcze wrócę. Na razie taka myśl na szybko. Nie żeby się chwalić czy usprawiedliwiać, ale podzielić.

Ktoś po jakimś konkursie czy czymś innym spytał dlaczego. Jakby to było coś niezwykłego, że chcę czasem pomóc czy poświęcić czas dla innych. Nie wiem, może świat aż tak zwariował, że takie podejście jest dziwne? A może dla mnie jest normalne, bo spotkałam w życiu takich a nie innych ludzi, którzy tak właśnie mnie ukształtowali...

Odpowiedziałam wtedy, że spłacam dług. Że ktoś kiedyś (dziś to będzie już prawie 8 lat chyba) kupił mi znienacka pewien drobiazg. Ot, mleko czekoladowe w kartoniku w upalny dzień. A ja wciąż nie miałam okazji się odwdzięczyć (a może i miałam, ale wciąż uważam, że to za mało. Albo to mleko jest tylko pretekstem ^^)...

Ale ostatnio, w trakcie brewiarza, znalazłam takie zdanie z Listu do Kolosan. I to chyba o to chodzi...

Cokolwiek czynicie, z serca wykonujcie jak dla Pana, a nie dla ludzi, świadomi, że od Pana otrzymacie dziedzictwo wiekuiste jako zapłatę.

I tyle. A może to też tylko pretekst, a ja sama właściwie nie wiem, skąd mi się to bierze?

Biuletyn złożony, obrazek dla s. Tobiaszy czeka na oprawę, na tamborku zagościł Psalm 23, trawa na parapecie pięknie rośnie, a magisterka ładnie się uśmiecha z kącika i prosi o uwagę. Mykam ją popieścić, żeby się nie poczuła odrzucona.

Wiosna idzie, panie 'dzieju, wiosna!

Suteki da, ne?

czwartek, 17 marca 2011

Uśmiechnij się

...żeby cię nie wzięli za nieboszczyka, bo podobno ponury żywy jest tak samo nienaturalny jak uśmiechnięty nieboszczyk.

Taką złotą-platynową myśl umieściła na FB jedna ze znajomych. Autor: Alosza Awdiejew.
Podoba mi się :D

Anyway (czy anyho - jak pisze jedna z dziewczyn na amandowym forum), dziś będzie o jedzeniu. O Japonii nie będzie, choć od soboty pilnie śledzę tweety Makiko Itoh (@makiwi), która dzielnie informuje chętnych o bieżącej sytuacji. Nie będzie, choć w sobotę niewiele mogłam zrobić, ze zdenerwowaniem czekając na jakieś lepsze wieści. Nie będzie i już.

Będzie jedzenie. W tym japońskie :)

Bo chyba ze względu na zbliżającą się wiosnę albo na nawał pracy ciągnie mnie do kuchni i eksperymentów.

Eksperyment 1. Wtorek rano. Późne śniadanie.
Omurice (albo: omuraisu) - czyli ryż z keczupem w jajku. Podejście kolejne.
Poprzednie - w wersji obecnej w filmie Tanpopo - były niezbyt udane. Słodko-pomidorowy ryż niekoniecznie pasował mi do jajka. Zwłaszcza że jajecznicę lubię wysmażoną na wiórki, a tu jednak konsystencja balansuje na granicy półpłynności.

Podejście kolejne, a więc tym razem próba z usuyaki tamago, czyli jajkiem usmażonym na cienko :) tudzież w formie pseudo-omleta (bo jaki to omlet jeśli do rozbitego jajka dodajemy aby łyżeczkę mąki kukurydzianej rozpuszczonej w łyżce wody).

I dopiero takie połączenie okazało się sukcesem! Ryż, przesmażony z keczupem i plasterkiem padlinki, świetnie pasował do jajka. A marynowana kapustka była ciekawym kontrapunktem.

No i ten uśmieszek ^^



No i to tyle na razie. Cdn albo Tbc :)

czwartek, 10 marca 2011

WMU - Zbytnie troski

Co ważniejsze jest: dać wiele czy dać wszystko?
Najpierw daj serce - spotkaj się



I zagadka rozwiązana :D

Pamiętałaś

Ano, pamiętałam. Drobiazg, sama proponowałam. Głupio byłoby zapomnieć. Zwłaszcza temu człowieczkowi. A jednak ten uśmiech i obietnica wielkopostnego męczenia taty w drodze do domu poprawia nastrój popsuty życiem.

Albo powrót. Wieczór, niebo czyste, więc ciemne. Neony, światła aut, okien, drogowe... Jest w tym jakaś niewątpliwa magia.

I tylko dalej rozmowa przez telefon jest za trudna. Wiem, jestem dziwna, ale nie potrafię. Komunikacja jest dla mnie zaburzona, to całe "turn taking" się miesza i w ogóle... A zwłaszcza w takie dni jak dziś, gdy chciałoby się usłyszeć ten kochany głos, pochwalić się małym zwycięstwem na uczelni, pożalić na kłopoty w rodzinie... Ale nie, nie potrafię, bo to, bo tamto, bo sralis masgalis referendum tuptuś.

A na deser dżem z miodem.

Tylko wtedy ten człowieczek uśmiecha się, gdy mówię, że tak, nie ma problemu, spróbuję się przenieść do drugiej grupy, żebyśmy mimo zamieszania i depresji wykładowcy (podobno) mogły się dalej co tydzień widywać. Choćby przez te 1.5 godziny. Przecież to żaden problem, tak? Ten uśmiech uskrzydla...

W głośniczkach króluje WMU, odkopany po ładnych kilku latach. Przypominający wyjazdy z x. Wojtkiem i spotkania Diakonii Modlitwy. Z siostrą Danusią vel Amelią i z tą kochaną, do której nie mogę zadzwonić :P

Suteki da ne?

sobota, 5 marca 2011

Tak po prostu

Lubię taką pogodę. Niby jeszcze śnieg zalega po trawnikach, niby jeszcze nad ranem mróz, ale już w powietrzu czuje się wiosnę. Już jest cieplej i słonko grzeje, jakby próbowało nadrobić stracone miesiące.

Magisterka w polu. Faza "na co się porwałam, nigdy tego nie skończę" trwa. Niby powoli rozpracowuję piosenki, ale zaczynam poważnie obawiać się, czy zdążę na pierwszy termin obrony. Który w moim przypadku prawie na pewno będzie jedynym, bo później może zabraknąć motywacji.

Keszowanie za Uśmiech powoli trwa. W ramach akcji znalazłam jakieś.. 46 czy 47 skrzynek, więc jak do tej pory na konto Operation Smile (o, przepraszam, od jakiegoś czasu Operation Smile Train)powędrowało 15$ czyli 6% kosztu operacji jednego malucha. Do końca daleka droga, ale kiedyś się uda :) Na razie planuję akcję trochę innego typu, tym razem na rzecz Sanctuary for Kids - kanadyjskiej fundacji pomagającej między innymi Nepal Orphans Home ;)

Porwałam się na coś jeszcze (tak, tak, niby przednówek i snuję się jak duch, bez chęci do życia, ale imam się projektów wszelkiej maści jak rzep psiego ogona - syndrom unikania magisterki? :P) - złożenie biuletynu koła naukowego Linguana. Przeglądam materiały i mam huśtawkę, raz stwierdzam, że to prościzna, raz - że po raz kolejny się przeceniłam. Anyway, dziś wieczorkiem albo jutro odpalam Scribusa i zaczynam walkę. Trzymajcie kciuki!



A ułomki chleba, które zostaną, rozdaj tym, którzy nie wierzą w swój głód...

piątek, 18 lutego 2011

To tylko film

Bah, zabiłam herbatę. Dobrze chociaż, że to czarna, bo zielonej po przeparzeniu nie da się pić. A tak to tylko szkoda sakurowej, jeszcze z dawnej, dawnej wymianki postcrossingowej.

Ale ja nie o tym :P
To tylko film. Ile razy tak człowiekowi powtarzali, jak za bardzo przeżywał jakąś scenę, był poruszony śmiercią bohatera itd? To tylko film, on zaraz wstanie i pójdzie na kawę z tym, co go zastrzelił.
Ale przecież ktoś to musiał zagrać. I o ile śmierć od kuli nie jest taka znowu stresująca do zagrania - moim zdaniem o wiele trudniej zagrać śmierć cichą, naturalną, trzeba się bardziej przełamać - bo to jednak chyba jakaś obawa przed faktyczną śmiercią... o tyle są sceny, w których gra ociera się o samo przeżycie. Wiadomo, odgrywa się takie sceny z tymi, do których ma się zaufanie, wszyscy na planie dbają o to, by aktor/aktorka czuli się jak najbardziej komfortowo, ale mimo wszystko...
Kto ciekaw, o czym mówię: przymusowa "kąpiel" Helen w Sanctuary s2e05. Tyle.
Podziwiam, chapeaux bas i w ogóle respect dla Amandy.

Cliffhangerów nie lubię. Zwłaszcza takich w środku sezonu. I choć wiadomo, że przeżyją w ten czy inny sposób (bo na SyFy już zapowiedziało 4 sezon), to czekanie do połowy kwietnia jest wkurzające :P

Na dzisiaj chyba tyle.
Jutro robótkami się pochwalę. Bo przy dobrym serialu szybciej się dziubie, a na tapecie mała wyszywanka dla s. Tobiaszy. Tak o, za uśmiech.


Suteki da ne?

wtorek, 8 lutego 2011

O jak...

O P A T R Z N O Ś Ć


Opatrzność czyli splot mnóstwa drobiazgów, większych i mniejszych wydarzeń i okoliczności, prowadzący do pewnego spotkania.
A później, znów - chwile, zdarzenia, doświadczenia, prowadzące do stworzenia takiej właśnie, a nie innej - wyjątkowej więzi. I wzorem Lisa zostaję oswojona.

Opatrzność czyli ten podszept, który kieruje tam, gdzie czeka czyjaś ciepła dłoń, spojrzenie, słowa...


Opatrzność czyli autobus z Kóz podjeżdżający na dworzec, gdy zaczynam się rozklejać.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Kartofle z bąbelkami

A na deser kilka obserwacji.

Obserwacja 1: kiedy Amerykanin krytykuje grę za niezrozumiale napisane/nadmiernie skomplikowane zasady zawsze powołuje się na bycie "intelligent and well educated", przywoływanie stopni naukowych zrobionych i tych w trakcie zdobywania również nie jest rzadkie

Obserwacja 2: jeśli rzeczony Amerykanin daje 1 gwiazdkę grze, którą 35 innych osób oceniło na 4-5 gwiazdek, to w 99% przypadków argumentuje to złożonością zasad, bardzo często wynikającą z owych zasad (albo i ich niezrozumienia) liniowością/powtarzalnością rozgrywki i wiejącą z gry nudą

Obserwacja 3: dzisiejsze planszówki nijak nie mają się do starego dobrego Chińczyka, a największą wadą coraz większej części z nich jest wymagane minimum 3 graczy

Obserwacja 4: dobre planszówki są drogie lub wysyłane z Amazona za drugie tyle, ile kosztuje sama gra (auć)

I dlatego wracam do kopania, bo może znowu znajdę sklepik z ciuchami dla psów, który pozbywa się również fajnej gry po sensownej cenie (wzięłabym tych Osadników z Catanu, ale 3 osoby nie zawsze się znajdą... a Agricola z wysyłką to 115$.. buuu).


Obserwacje poczyniono na podstawie recenzji mniej lub bardziej przypadkowych produktów z Amazon.com


Obserwacja numer 3.5: jeśli powyższemu Amerykańcowi gra się nie podobała, to stwierdza, że "nie kupi jej ponownie"....