No dureń, proszę państwa, dureń! Prawda że dureń? Bo inaczej tego nazwać nie można. Pacan zwykły. No dobrze, po kolei.
Nie mam na myśli człowieczka, który wciąż jeszcze nie oddał Kamienia Łez, ani tego, który już wypożyczył następny tom. W sieci można znaleźć wszystko, więc człowiek jakoś tam czytywuje w innej postaci. Choć bez tego tomiszcza na kolanach, bez zapachu papieru i przewracania sczytanych kartek to już nie to samo.
Ale. Wracając do naszego durnia. Jak łatwo się domyślić mam na myśli Richarda Cyphera-Rahla. Ja rozumiem, że siostra Verna (która nawiasem mówiąc raczej nie należy do Sióstr Światła a tego drugiego, ukrywającego się zakonu) namotała mu w głowie i odwróciła pierwsze prawo magii przeciwko niemu. Ja rozumiem, że poczuł się zdradzony przez Kahlan, gdy kazała mu założyć obrożę. Ale wyrzucać kosmyk jej włosów? Po tym, jak sama go obcięła? Toć ten matoł wie, że Spowiedniczka nie może sama ścinać włosów, że sprawia jej to fizyczny ból. Dureń. Koniec. Zobaczymy, kiedy zmądrzeje. Gorzej, że ślubu nie było i jeszcze przyjdzie nam na niego poczekać.
Równolegle do książki oglądam serial. Z porównań już dawno zrezygnowałam. I słusznie. Bo sam w sobie serial nie jest najgorszy. Ot choćby scena niedoszłej egzekucji Mord-Sith Cary. Tak, ta postać sporo wniosła do opowieści. Albo to jak wyspowiadany (choć nie przez Kahlan) Richard ma - mówiąc wprost - zrobić jej dziecko. W książce już dawno znaleźli rozwiązanie problemu mocy Kahlan. W filmie ciągną to dalej. Pewnie dlatego, że zbyt wiele znaczy dla twórców napięcie między głównymi bohaterami. Jeśli już się teges, to trzeba będzie w inny sposób podkręcić atmosferę :P
Mrr... widział ktoś kiedyś zieloną kawę? W filiżance stoi - latte o smaku zielonej herbaty aromatyzowanej kwiatem wiśni. Japoński wynalazek :d zobaczymy czy przeżyję degustację.
Z hafcików na warsztacie zimowy zamek od Basi:
Na razie niewiele - kawałek zamku, troszkę niebieskiego śniegu. Malowana kanwa to męka, czasami nie wiadomo, który kolor w danym miejscu trzeba postawić. No i ten zielonkawy na ścianie dziwny, ale nie będę kombinować, bo gorzej spsuję :P
Jak mi się odwidzi, to chyba powoli zacznę dłubać jeszcze ten zestawik z postcrossingowej wymiany:
Nie mam bladego pojęcia czy wyjdzie, ale do odważnych świat należy.
Do północy niecałe 12 godzin... Ponieważ raczej nie baluję i nie obchodzę tej nocy, to już teraz wszystkim nielicznym czytaczom:
czwartek, 31 grudnia 2009
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Mondayowe fotki :D
Baterii dalej u mnie niet, więc trzeba było ratować się aparatem w lapku.
Więc po kolei. Najpierw aniełek - jeszcze tylko ramki mu brakuje:
Zabaw z koralikami ciąg dalszy, czyli kilka drobiazgów przygotowanych do paczek z konkursu. Tylko piernikowy ludzik uparcie tracił dla mnie głowę, więc zamiast niego do nagród dołączyła śnieżynka:
I wreszcie to, co tygryski lubią najbardziej, czyli SŁODYCZE! Sponsorzy dopisali, więc udało się całkiem sympatyczne zestawy zmontować (w tym kinderjajka :D) Do tego karteczki świętopawłowe z gratulacjami i koralikowe wypocinki:
Tak to wyglądało przed dwoma kwadransami. Teraz wszystkie zapasy zostały ładnie podzielone, ułożone i zapakowane w mniej lub bardziej kształtne paczuszki. Jutro potuptamy na pocztę i wyślemy wszystkim łobuzom :)
A mnie listonośnik dziś przyniósł ostatni zabłąkany prezent :D Wzorek zimowego zamku razem z kompletem mulinek od Baśki :) Kiedy ja znajdę czas na te wszystkie wyszywanki? Bo 2 nowe zestawy, gobelin-niespodzianka, wypadałoby ten stary dokończyć, siostrzyczkom coś na rocznicę ślubów przygotować... nie wygrzebię się z nitek w tym roku, oj nie :P
Więc po kolei. Najpierw aniełek - jeszcze tylko ramki mu brakuje:
Zabaw z koralikami ciąg dalszy, czyli kilka drobiazgów przygotowanych do paczek z konkursu. Tylko piernikowy ludzik uparcie tracił dla mnie głowę, więc zamiast niego do nagród dołączyła śnieżynka:
I wreszcie to, co tygryski lubią najbardziej, czyli SŁODYCZE! Sponsorzy dopisali, więc udało się całkiem sympatyczne zestawy zmontować (w tym kinderjajka :D) Do tego karteczki świętopawłowe z gratulacjami i koralikowe wypocinki:
Tak to wyglądało przed dwoma kwadransami. Teraz wszystkie zapasy zostały ładnie podzielone, ułożone i zapakowane w mniej lub bardziej kształtne paczuszki. Jutro potuptamy na pocztę i wyślemy wszystkim łobuzom :)
A mnie listonośnik dziś przyniósł ostatni zabłąkany prezent :D Wzorek zimowego zamku razem z kompletem mulinek od Baśki :) Kiedy ja znajdę czas na te wszystkie wyszywanki? Bo 2 nowe zestawy, gobelin-niespodzianka, wypadałoby ten stary dokończyć, siostrzyczkom coś na rocznicę ślubów przygotować... nie wygrzebię się z nitek w tym roku, oj nie :P
niedziela, 27 grudnia 2009
i tak warto żyć
Dziś na szybko. Króciutko.
Aniołek dostał ostatnie krzyżyki na skrzydło i backstitche też od ręki mu postawiłam, więc teraz schnie na piecu. Tylko okazało się, że różowy pisak - jako jedyny ze spieralnych - farbuje. I aniełek ma na rękach plamy jak po samoopalaczu ;(
Mówi się trudno :D Zdobędę baterie do aparatu to i focia będzie.
I jeszcze jeden koniec. Konkurs przedŚwiąteczny na forumku prizzowym dobiegł końca, więc dziś nagrody polosowałam. Maszyna losująca dobrze karteczkami pomieszała, bo nagrody trafią w dobre łapki. Do moich kochanych poznaniaków na przykład. I do mamy 2,5 letniego łasucha. Aż mi się mordka cieszy, że zabawa i nagrody się podobają.
W tej chwili nie liczy się już półgodzinne szukanie przecinka czy źle wstawionej linii. W tej chwili po prostu warto żyć
Aniołek dostał ostatnie krzyżyki na skrzydło i backstitche też od ręki mu postawiłam, więc teraz schnie na piecu. Tylko okazało się, że różowy pisak - jako jedyny ze spieralnych - farbuje. I aniełek ma na rękach plamy jak po samoopalaczu ;(
Mówi się trudno :D Zdobędę baterie do aparatu to i focia będzie.
I jeszcze jeden koniec. Konkurs przedŚwiąteczny na forumku prizzowym dobiegł końca, więc dziś nagrody polosowałam. Maszyna losująca dobrze karteczkami pomieszała, bo nagrody trafią w dobre łapki. Do moich kochanych poznaniaków na przykład. I do mamy 2,5 letniego łasucha. Aż mi się mordka cieszy, że zabawa i nagrody się podobają.
W tej chwili nie liczy się już półgodzinne szukanie przecinka czy źle wstawionej linii. W tej chwili po prostu warto żyć
sobota, 26 grudnia 2009
parszywek
Parszywek czyli ja. Jak to jest, że głupie przeziębienie, zwykły katar rozkłada człowieka na łopatki? Człowieka, który z poważniejszymi dolegliwościami chodził zaliczać testy z gramatyki? I do tego uszy mi zatyka... błee...
Ale ja nie o tym. Ja dziś o Murakamim. Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland. Przeczytane głównie ze względu na niegasnącą miłość do szaroskrzydłych czyli Haibane Renmei.
Na początek pewne rozczarowanie. Murakamiego na polski tłumaczą 3 panie - z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że najlepiej radzi z nim sobie pani Anna Zielińska-Eliott. W jej wykonaniu te opowieści płyną, a język zyskuje nowe, specyficzne frazy. Może to kalki z oryginału (na co tłumacze powinni uważać), ale nadają historiom pewnego smaczku. Niestety, Koniec Świata... przeszedł przez warsztat pani Anny Horikoshi. Nie można powiedzieć, że to moja ulubiona tłumaczka Murakamiego. Zbyt wiele rzeczy wyjaśnia, zbyt wiele pojęć upraszcza. Dla czytelnika nieobeznanego choćby z kuchnią japońską może to i dobrze, ale dla osoby znającej przynajmniej podstawy takie dopowiadanie jest denerwujące.
Wracając do książki. Sekai-no owari-to hado boirudo wandarando to opowieść dwuplanowa. Tradycyjnie już u Murakamiego bohaterem jest 35-letni rozwodnik, któremu życie przecieka między palcami. Mężczyzna pracuje dla Systemu jako cyfrant, szyfrując dane, by nie dostały się w ręce symbolantów z Fabryki. Później wszystko okaże się mistyfikacją, a sam bohater - królikiem doświadczalnym genialnego profesora, którego zakochana w różu wnuczka przeprowadzi bohatera przez podziemne tunele.
Drugi świat, czyli tytułowy Koniec Świata to Miasto otoczone murem. W Mieście jest wszystko, czego potrzeba, choć zarazem nie ma najważniejszego. Ale ludziom tego najważniejszego nie brakuje. Ceną za "doskonały spokój" jest pozbycie się serca, a wraz z nim złych emocji: nienawiści, rozpaczy, smutku. A przecież nie można pozbyć się tego, nie poświęcając jednocześnie radości, szczęścia i miłości.
Nie mogę pozbyć się serca - myślałem. Nawet jeśli będzie mi z nim bardzo ciężko, znów przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy moje serce poszybuje jak ptak na wietrze, a widok, jaki się przed nim roztoczy, obejmie całą wieczność. Potrafiło się przecież zanurzyć nawet w dźwięku tej małej harmonii.
Cyfrant na zawsze pogrąża się w swojej podświadomości, młodzieniec zostaje w Mieście. Dla obu Koniec Świata staje się w pewien sposób końcem. Obaj dopiero na koniec - gdy ich czas się kończy - zaczynają dostrzegać to, co naprawdę ważne i cenne.
Książkę czytało się nienajgorzej. Z przyjemnością odnajdywałam wszystkie elementy, miejsca i zdarzenia, które Yoshitoshi ABe zawarł w opowieści o skrzydlakach.
I to właśnie Haibane zostaną dla mnie prawdziwymi mieszkańcami Miasta na Końcu świata. Miasta Guri czy też Glie, otoczonego murem, który tylko ptaki mogą pokonać. Bo to właśnie to miasto uczy, jak iść naprzód. Jak dojrzewać, dorastać, wzlatywać. Jak pokonywać siebie i własne słabości.
Ale ja nie o tym. Ja dziś o Murakamim. Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland. Przeczytane głównie ze względu na niegasnącą miłość do szaroskrzydłych czyli Haibane Renmei.
Na początek pewne rozczarowanie. Murakamiego na polski tłumaczą 3 panie - z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że najlepiej radzi z nim sobie pani Anna Zielińska-Eliott. W jej wykonaniu te opowieści płyną, a język zyskuje nowe, specyficzne frazy. Może to kalki z oryginału (na co tłumacze powinni uważać), ale nadają historiom pewnego smaczku. Niestety, Koniec Świata... przeszedł przez warsztat pani Anny Horikoshi. Nie można powiedzieć, że to moja ulubiona tłumaczka Murakamiego. Zbyt wiele rzeczy wyjaśnia, zbyt wiele pojęć upraszcza. Dla czytelnika nieobeznanego choćby z kuchnią japońską może to i dobrze, ale dla osoby znającej przynajmniej podstawy takie dopowiadanie jest denerwujące.
Wracając do książki. Sekai-no owari-to hado boirudo wandarando to opowieść dwuplanowa. Tradycyjnie już u Murakamiego bohaterem jest 35-letni rozwodnik, któremu życie przecieka między palcami. Mężczyzna pracuje dla Systemu jako cyfrant, szyfrując dane, by nie dostały się w ręce symbolantów z Fabryki. Później wszystko okaże się mistyfikacją, a sam bohater - królikiem doświadczalnym genialnego profesora, którego zakochana w różu wnuczka przeprowadzi bohatera przez podziemne tunele.
Drugi świat, czyli tytułowy Koniec Świata to Miasto otoczone murem. W Mieście jest wszystko, czego potrzeba, choć zarazem nie ma najważniejszego. Ale ludziom tego najważniejszego nie brakuje. Ceną za "doskonały spokój" jest pozbycie się serca, a wraz z nim złych emocji: nienawiści, rozpaczy, smutku. A przecież nie można pozbyć się tego, nie poświęcając jednocześnie radości, szczęścia i miłości.
Nie mogę pozbyć się serca - myślałem. Nawet jeśli będzie mi z nim bardzo ciężko, znów przyjdzie kiedyś taka chwila, gdy moje serce poszybuje jak ptak na wietrze, a widok, jaki się przed nim roztoczy, obejmie całą wieczność. Potrafiło się przecież zanurzyć nawet w dźwięku tej małej harmonii.
Cyfrant na zawsze pogrąża się w swojej podświadomości, młodzieniec zostaje w Mieście. Dla obu Koniec Świata staje się w pewien sposób końcem. Obaj dopiero na koniec - gdy ich czas się kończy - zaczynają dostrzegać to, co naprawdę ważne i cenne.
Książkę czytało się nienajgorzej. Z przyjemnością odnajdywałam wszystkie elementy, miejsca i zdarzenia, które Yoshitoshi ABe zawarł w opowieści o skrzydlakach.
I to właśnie Haibane zostaną dla mnie prawdziwymi mieszkańcami Miasta na Końcu świata. Miasta Guri czy też Glie, otoczonego murem, który tylko ptaki mogą pokonać. Bo to właśnie to miasto uczy, jak iść naprzód. Jak dojrzewać, dorastać, wzlatywać. Jak pokonywać siebie i własne słabości.
czwartek, 24 grudnia 2009
Ta niezwykła noc
Ta niezwykła noc, kiedy się łączy Niebo z ziemią, sprawy Boskie ze sprawami ludzkimi...
Niby orędzie paschalne, a i na dzisiejszy dzień, czy noc właściwie pasuje...
A kiedyś taki fragment znalazłam na okładce Drogi i zapadł mi w pamięć:
Dopóki biały opłatek
łzą ciepłą oczy nam szkli
świat nie do końca stracony
świat nie do końca jest zły
Z obserwacji okołowigilijnych: coraz sprawniej idzie nam z mamą przygotowanie wszystkiego w kuchni. Niby na dziś było zaplanowane pieczenie dwóch ciast i pasztetu, do tego robienie sałatki i ostatnie zakupy trzeba było zrobić - to i tak przed przygotowaniem samej kolacji (ryba itd) znalazł się czas na prawie rodzinne obejrzenie Opowieści wigilijnej na Hallmarku. Tylko Młody się krzywił na moje komentarze do tłumaczenia. Cóż, zboczenie zawodowe.
Chłopaki ucieszyli się z płyt i oczywiście zaraz musieli je przetestować :P Mam~ wyrwie mi za to uszy :P
Stwierdziłam dziś, że tegoroczne prezenty przychodzą do mnie dubletami. Bo tak:
-książki kucharskie: kuchnia chińska od Adama i kuchnia japońska od rodziców
-malowana kanwa z funduszem na mulinę od babci i zestaw do haftu od Basi (jeszcze gdzieś w Polsce wędruje)
-słodycze od rodziców i czekolada od babci :D
-do tego cała saga Baldura od Adama :* :* :* wraz ze zdjęciami ze zlotów Luxa... mrr... teraz to nie Młody, a ja będę zarywać nocki, żeby mieć o czym rozmawiać na następnym zlocie.
Bałwanek już przy komórce dynda i podzwania radośnie.
Gdyby tylko gardło nie bolało :( Nawet prostej kolędy nie mogę przez nie czysto zaśpiewać - a skoro sama słyszę, że jestem pod dźwiękiem, to to musi strasznie brzmieć :D
Czas w kimono, jutro rano jedziemy do babci. Potem dalsze przerysowywanie Młodemu wzoru do haftu i ustalanie pociągu na wypad do Wrocławia :)
A na pożegnanie - piosenka Pospieszalskich... bo czasem wystarczy drobny gest - okruch miłości, by te Święta były naprawdę nasze. Bo kolęda dobrych ludzi woli!
Niby orędzie paschalne, a i na dzisiejszy dzień, czy noc właściwie pasuje...
A kiedyś taki fragment znalazłam na okładce Drogi i zapadł mi w pamięć:
Dopóki biały opłatek
łzą ciepłą oczy nam szkli
świat nie do końca stracony
świat nie do końca jest zły
Z obserwacji okołowigilijnych: coraz sprawniej idzie nam z mamą przygotowanie wszystkiego w kuchni. Niby na dziś było zaplanowane pieczenie dwóch ciast i pasztetu, do tego robienie sałatki i ostatnie zakupy trzeba było zrobić - to i tak przed przygotowaniem samej kolacji (ryba itd) znalazł się czas na prawie rodzinne obejrzenie Opowieści wigilijnej na Hallmarku. Tylko Młody się krzywił na moje komentarze do tłumaczenia. Cóż, zboczenie zawodowe.
Chłopaki ucieszyli się z płyt i oczywiście zaraz musieli je przetestować :P Mam~ wyrwie mi za to uszy :P
Stwierdziłam dziś, że tegoroczne prezenty przychodzą do mnie dubletami. Bo tak:
-książki kucharskie: kuchnia chińska od Adama i kuchnia japońska od rodziców
-malowana kanwa z funduszem na mulinę od babci i zestaw do haftu od Basi (jeszcze gdzieś w Polsce wędruje)
-słodycze od rodziców i czekolada od babci :D
-do tego cała saga Baldura od Adama :* :* :* wraz ze zdjęciami ze zlotów Luxa... mrr... teraz to nie Młody, a ja będę zarywać nocki, żeby mieć o czym rozmawiać na następnym zlocie.
Bałwanek już przy komórce dynda i podzwania radośnie.
Gdyby tylko gardło nie bolało :( Nawet prostej kolędy nie mogę przez nie czysto zaśpiewać - a skoro sama słyszę, że jestem pod dźwiękiem, to to musi strasznie brzmieć :D
Czas w kimono, jutro rano jedziemy do babci. Potem dalsze przerysowywanie Młodemu wzoru do haftu i ustalanie pociągu na wypad do Wrocławia :)
A na pożegnanie - piosenka Pospieszalskich... bo czasem wystarczy drobny gest - okruch miłości, by te Święta były naprawdę nasze. Bo kolęda dobrych ludzi woli!
niedziela, 20 grudnia 2009
Yes, we have to dream...
...czyli świeże wrażenia z First End.
Oh! My Goddess: First End to nowelka na podstawie anime, napisana przez Yumi Tohmę, która udzieliła głosu Urd.
Wpadła w moje łapki jakieś 2 tygodnie temu, przewędrowawszy cały ocean w paczce z Hameryki. Na początek szybkie przewertowanie kartek: w oczy rzuca się zwłaszcza okładka - namalowana przez samego Kosuke Fujishimę - i ilustracje - te autorstwa Hidenoriego Matsubary. Wszystkie dopracowane, dopieszczone, delikatnie wycieniowane... miodzio!
Ale przecież nowelka to nie tylko ilustracje. Recenzje na Amazonie były mocno podzielone co do historii i przemyśleń autorki. Zgodne były tylko w jednym punkcie: postacie były świetnie oddane. A to jak wiadomo największy problem wszelkiej maści fanfików: mniej lub bardziej OOC postaci. Z lekkimi obawami wrzuciłam więc książkę do plecaka i zaczęłam czytać w drodze powrotnej z Gdańska.
W skrócie historia przedstawia się tak. Dłuższy czas po zakończeniu serii Sorezore no Tsubasa (mangi nie czytałam, więc nie potrafię dokładniej określić kiedy) Yggdrasil zaczyna głupieć. Zaczyna się od pojedynczego błędu, który jednak nie pozostaje pojedynczy na długo. Keichii ginie w wypadku, a to niemal doprowadza do zniszczenia Niebios. Belldandy, Urd, Skuld i Peorth dochodzą do wniosku, że jedynym ratunkiem jest reset systemu - przywrócenie Yggdrasila do stanu tuż sprzed zawarcia przez K1 kontraktu z Belldandy. To jednak oznacza, że i boginki nie będą niczego pamiętać. Ale jak to mówią, show must go on.
Po tym trochę zakręconym i pospiesznym początku tempo akcji wraca do tego znanego z anime. Urd jakimś cudem (jakim - tego dowiemy się pod koniec) zachowuje pamięć i dzieli się nią z siostrami. Belldandy stara się za wszelką cenę nie zbliżać do K1, by nie dopuścić do powtórzenia się sytuacji. Wkrótce jednak chłopak wpada w coraz gorsze kłopoty, wobec których nawet moc boginki Pierwszej Klasy jest bezsilna. Czyżby podczas resetu coś poszło nie tak?
Czyta się to-to bardzo przyjemnie. Jest wszystko co potrzeba: humor, spokojne, zrelaksowane sceny, ale i trochę ciarek i niepokoju. Dodajmy do tego świetnie oddanych bohaterów: gapowatego i nieśmiałego K1, ciepłą, wiecznie zatroskaną o chłopaka Bell, wiecznie przekomarzającą się parę Urd-Skuld, Peorth z jej francuskimi wtrętami... miodzio!
Jak łatwo się domyśleć - nie zgadzam się z marudnymi recenzentami z Amazonu! Rozterki sprzed powtórnego resetu (ups, wygadałam się) są jak najbardziej usprawiedliwione, biorąc pod uwagę nie tylko kilka poprzedzających je scen z książki, ale i wątpliwości z serialu.
360 stron przemknęło i.. się skończyło ;( I nawet otwarte zakończenie, dające nadzieję na nową historię nie pomaga na żal, że to już koniec.
Ale ale, na półeczce czeka Murakami, a z Amazonu dosłownie przed chwilą wysłali potwierdzenie wysłania nowelki opartej na Onegai Teacher. Żyć nie umierać - jak rzekł pewien mądry człowiek.
Cudownie, nie? ^^
Oh! My Goddess: First End to nowelka na podstawie anime, napisana przez Yumi Tohmę, która udzieliła głosu Urd.
Wpadła w moje łapki jakieś 2 tygodnie temu, przewędrowawszy cały ocean w paczce z Hameryki. Na początek szybkie przewertowanie kartek: w oczy rzuca się zwłaszcza okładka - namalowana przez samego Kosuke Fujishimę - i ilustracje - te autorstwa Hidenoriego Matsubary. Wszystkie dopracowane, dopieszczone, delikatnie wycieniowane... miodzio!
Ale przecież nowelka to nie tylko ilustracje. Recenzje na Amazonie były mocno podzielone co do historii i przemyśleń autorki. Zgodne były tylko w jednym punkcie: postacie były świetnie oddane. A to jak wiadomo największy problem wszelkiej maści fanfików: mniej lub bardziej OOC postaci. Z lekkimi obawami wrzuciłam więc książkę do plecaka i zaczęłam czytać w drodze powrotnej z Gdańska.
W skrócie historia przedstawia się tak. Dłuższy czas po zakończeniu serii Sorezore no Tsubasa (mangi nie czytałam, więc nie potrafię dokładniej określić kiedy) Yggdrasil zaczyna głupieć. Zaczyna się od pojedynczego błędu, który jednak nie pozostaje pojedynczy na długo. Keichii ginie w wypadku, a to niemal doprowadza do zniszczenia Niebios. Belldandy, Urd, Skuld i Peorth dochodzą do wniosku, że jedynym ratunkiem jest reset systemu - przywrócenie Yggdrasila do stanu tuż sprzed zawarcia przez K1 kontraktu z Belldandy. To jednak oznacza, że i boginki nie będą niczego pamiętać. Ale jak to mówią, show must go on.
Po tym trochę zakręconym i pospiesznym początku tempo akcji wraca do tego znanego z anime. Urd jakimś cudem (jakim - tego dowiemy się pod koniec) zachowuje pamięć i dzieli się nią z siostrami. Belldandy stara się za wszelką cenę nie zbliżać do K1, by nie dopuścić do powtórzenia się sytuacji. Wkrótce jednak chłopak wpada w coraz gorsze kłopoty, wobec których nawet moc boginki Pierwszej Klasy jest bezsilna. Czyżby podczas resetu coś poszło nie tak?
Czyta się to-to bardzo przyjemnie. Jest wszystko co potrzeba: humor, spokojne, zrelaksowane sceny, ale i trochę ciarek i niepokoju. Dodajmy do tego świetnie oddanych bohaterów: gapowatego i nieśmiałego K1, ciepłą, wiecznie zatroskaną o chłopaka Bell, wiecznie przekomarzającą się parę Urd-Skuld, Peorth z jej francuskimi wtrętami... miodzio!
Jak łatwo się domyśleć - nie zgadzam się z marudnymi recenzentami z Amazonu! Rozterki sprzed powtórnego resetu (ups, wygadałam się) są jak najbardziej usprawiedliwione, biorąc pod uwagę nie tylko kilka poprzedzających je scen z książki, ale i wątpliwości z serialu.
360 stron przemknęło i.. się skończyło ;( I nawet otwarte zakończenie, dające nadzieję na nową historię nie pomaga na żal, że to już koniec.
Ale ale, na półeczce czeka Murakami, a z Amazonu dosłownie przed chwilą wysłali potwierdzenie wysłania nowelki opartej na Onegai Teacher. Żyć nie umierać - jak rzekł pewien mądry człowiek.
Cudownie, nie? ^^
minus 10 w Rio
A w Słupsku to i -20 stopni... Brr.. podwójne rękawiczki, rajstopy+skarpety, a człowiek i tak się trzęsie i po wejściu do domu odmarza przez dobry kwadrans.
Po raz pierwszy zamarzł mi oddech na okularach. Tak - szkła nie zaparowały, a zyskały cieniutką warstewkę lodu.
Jedyna rada - gorąca czekolada, koc i dobra książka. First End czeka na dokończenie, a po nim wreszcie dorwany Koniec Świata i Hard-Boiled Wonderland.
Po raz pierwszy zamarzł mi oddech na okularach. Tak - szkła nie zaparowały, a zyskały cieniutką warstewkę lodu.
Jedyna rada - gorąca czekolada, koc i dobra książka. First End czeka na dokończenie, a po nim wreszcie dorwany Koniec Świata i Hard-Boiled Wonderland.
wtorek, 15 grudnia 2009
jaja na Manhattanie
W przeciwieństwie do kochanek Tigera Woodsa (który ponoć w prostej linii jest potomkiem Dżyngis Chana) punkty zwrotne w życiu nie chodzą stadami. Dlatego Mary Poppins była swego czasu Agnieszką, a twarz Joego była zaledwie muśnięta łajnem.
Pierwsze prawo magii doczytane. Bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo. Wbrew Rivussowi, który stwierdził, że to banał.
...myśl uciekła... cdn?
Pierwsze prawo magii doczytane. Bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo. Wbrew Rivussowi, który stwierdził, że to banał.
...myśl uciekła... cdn?
niedziela, 13 grudnia 2009
podróże, podróże
Wbrew pozorom nie będzie o nowym rozkładzie jazdy PKP, choć ów cały weekend mi zepsuł. Ani o tym, że jak się chce gdzieś dojechać to albo tanio, albo szybko, albo bezpiecznie. Nigdy wszystko naraz.
Będzie o Poszukiwaczu. czyli wrażenia z całej I serii i z pierwszych 558 stron książki (reszta jutro w pociągu).
Porównania z książką film nie wytrzymuje. Jest mocno "na motywach", a jeszcze bardziej "inspirowany". Dajmy na to Krwawy gniew czyli Con Dar - Kahlan za często i za łatwo w niego wpadała. Stracił moc oszałamiania. I trzeba było wymyślić coś innego na zakończenie. I o ile Kahlan, z dzidziusiem w ramionach, w roli żony Darken Rahla ma swój urok, to jednak wędrówki w czasie uważam za mocno przekombinowane.
Kolejny minus - to, co odróżniało bohaterów książki od tradycyjnych zbawiających świat rębajłów. Użycie mocy, zabójstwo - choćby usprawiedliwione - zawsze pociąga za sobą konsekwencje. Zarówno Richard jak i Kahlan cierpią po każdej walce, po każdej spowiedzi. Ja naprawdę rozumiem prawa filmu - jest walka, jest akcja, jest większa oglądalność. Ale Poszukiwacz pakujący się przy każdej okazji w bitkę czy Spowiedniczka radośnie spowiadająca każdego, kto się pod rękę nawinie... nie, dziękuję, postoję.
O drobnych niekonsekwencjach (choćby biała szata Kahlan nim została ona Matką Spowiedniczką) nie wspomnę, bo i po co :P
Za to plusy. Jeśli mówić o filmie w oderwaniu od książki, to ocena znacznie rośnie. Bo mamy i piękne widoki (coś ostatnio filmowcy Nową Zelandię sobie upodobali), i wartką akcję, i wyraziste postaci (no... prawie), i kilka wątków komediowych. Trochę drażnią odcinki moralizatorskie (1x6 Elixir - komu jeszcze buteleczki kojarzą się z drugami?), ale całość wypada nienajgorzej.
No i reżyser nie pomylił się wybierając do roli Kahlan i Richarda tych właśnie aktorów. Kilka scen - a nawet cały odcinek - zbudowanych na tej parze sprawiło, że kulałam ze śmiechu. Ot choćby Kahlan udająca żonę Richarda (1x17 Whisperers) czy para złodziejaszków magicznie przebrana za naszych bohaterów (1x18 Mirror)... O Conversion (1x15) chwalonym przez wielu nie wspominając.
Teraz tylko mam problem: czy czekać na Kamień Łez (w wypożyczeniu do końca roku) i obejrzeć II sezon później (czyt. jak wyjdzie więcej niż 6 odcinków) czy już teraz zacząć oglądać, a później czekać do stycznia na książkę i filmu ciąg dalszy?
Okaże się jutro, jak porwę z biblioteki Koniec Świata i Hard-Boiled Wonderland Murakamiego.
Czas wracać do Kopciuszkowej robótki czyli rozdzielania koralików kolorami. Później będzie można szaleć :D
...suteki da ne?
Będzie o Poszukiwaczu. czyli wrażenia z całej I serii i z pierwszych 558 stron książki (reszta jutro w pociągu).
Porównania z książką film nie wytrzymuje. Jest mocno "na motywach", a jeszcze bardziej "inspirowany". Dajmy na to Krwawy gniew czyli Con Dar - Kahlan za często i za łatwo w niego wpadała. Stracił moc oszałamiania. I trzeba było wymyślić coś innego na zakończenie. I o ile Kahlan, z dzidziusiem w ramionach, w roli żony Darken Rahla ma swój urok, to jednak wędrówki w czasie uważam za mocno przekombinowane.
Kolejny minus - to, co odróżniało bohaterów książki od tradycyjnych zbawiających świat rębajłów. Użycie mocy, zabójstwo - choćby usprawiedliwione - zawsze pociąga za sobą konsekwencje. Zarówno Richard jak i Kahlan cierpią po każdej walce, po każdej spowiedzi. Ja naprawdę rozumiem prawa filmu - jest walka, jest akcja, jest większa oglądalność. Ale Poszukiwacz pakujący się przy każdej okazji w bitkę czy Spowiedniczka radośnie spowiadająca każdego, kto się pod rękę nawinie... nie, dziękuję, postoję.
O drobnych niekonsekwencjach (choćby biała szata Kahlan nim została ona Matką Spowiedniczką) nie wspomnę, bo i po co :P
Za to plusy. Jeśli mówić o filmie w oderwaniu od książki, to ocena znacznie rośnie. Bo mamy i piękne widoki (coś ostatnio filmowcy Nową Zelandię sobie upodobali), i wartką akcję, i wyraziste postaci (no... prawie), i kilka wątków komediowych. Trochę drażnią odcinki moralizatorskie (1x6 Elixir - komu jeszcze buteleczki kojarzą się z drugami?), ale całość wypada nienajgorzej.
No i reżyser nie pomylił się wybierając do roli Kahlan i Richarda tych właśnie aktorów. Kilka scen - a nawet cały odcinek - zbudowanych na tej parze sprawiło, że kulałam ze śmiechu. Ot choćby Kahlan udająca żonę Richarda (1x17 Whisperers) czy para złodziejaszków magicznie przebrana za naszych bohaterów (1x18 Mirror)... O Conversion (1x15) chwalonym przez wielu nie wspominając.
Teraz tylko mam problem: czy czekać na Kamień Łez (w wypożyczeniu do końca roku) i obejrzeć II sezon później (czyt. jak wyjdzie więcej niż 6 odcinków) czy już teraz zacząć oglądać, a później czekać do stycznia na książkę i filmu ciąg dalszy?
Okaże się jutro, jak porwę z biblioteki Koniec Świata i Hard-Boiled Wonderland Murakamiego.
Czas wracać do Kopciuszkowej robótki czyli rozdzielania koralików kolorami. Później będzie można szaleć :D
...suteki da ne?
piątek, 11 grudnia 2009
masłem w dół
Bo jak twierdzi Król Maciuś, TurboDymoMan (lub jak woli Maja: TurboDynamoMan) jest o wolności i o superbohaterach. Ale raczej nieskutecznie, skoro Karol nie pamięta, o którą sieć chodzi.
Tak więc presuponując implikaturę, bo przecież presupozycja logiczna i presupozycja pragmatyczna to nie to samo :P - stwierdzam, że puszyste nie może być bardziej puszyste, bo jak zielone to zielone i już. Ani mniej, ani bardziej.
Dalej Crazy World, choć tym razem z innych powodów i w innym klimacie. Do tego Laendler i kroki.
Tyle. Czas spadać. Koniecznie masłem w dół.
Tak więc presuponując implikaturę, bo przecież presupozycja logiczna i presupozycja pragmatyczna to nie to samo :P - stwierdzam, że puszyste nie może być bardziej puszyste, bo jak zielone to zielone i już. Ani mniej, ani bardziej.
Dalej Crazy World, choć tym razem z innych powodów i w innym klimacie. Do tego Laendler i kroki.
Tyle. Czas spadać. Koniecznie masłem w dół.
czwartek, 10 grudnia 2009
Crazy World
Crazy world
Full of crazy contradictions...
Bo czasem jest tak, że trzeba podjąć trudną decyzję. I nie zawsze jest ktoś, komu można się wygadać i kto wtedy przytuli.
Ale tak jest. Świat pełen sprzeczności. Rano uśmiech, wieczorem deszcz. Dziś słońce, jutro - łzy. Szalona jazda na rollercosterze.
Na szczęście zawsze jest J.A. Victor/Victoria - Le Jazz Hot! Sound of Music - I Have Confidence, My Favourite Things, Do-Re-Mi.
Do - to dom, rodzinny dom
Re - refrenu wspólny śpiew
Mi - miłości wielki dar
Fa - na morzu fali szmer
Sol - solisty piękny głos
La - latarni jasny krąg
Si - po włosku znaczy Tak
Bo kiedyś przyjdzie ten czas, że się spotkamy. I wtedy te wyczekane chwile będą jeszcze słodsze. Dziś deszcz, jutro - tęcza
I've got my pride - I won't give in
Even though I know I'll never win
How I love this crazy world!
Full of crazy contradictions...
Bo czasem jest tak, że trzeba podjąć trudną decyzję. I nie zawsze jest ktoś, komu można się wygadać i kto wtedy przytuli.
Ale tak jest. Świat pełen sprzeczności. Rano uśmiech, wieczorem deszcz. Dziś słońce, jutro - łzy. Szalona jazda na rollercosterze.
Na szczęście zawsze jest J.A. Victor/Victoria - Le Jazz Hot! Sound of Music - I Have Confidence, My Favourite Things, Do-Re-Mi.
Do - to dom, rodzinny dom
Re - refrenu wspólny śpiew
Mi - miłości wielki dar
Fa - na morzu fali szmer
Sol - solisty piękny głos
La - latarni jasny krąg
Si - po włosku znaczy Tak
Bo kiedyś przyjdzie ten czas, że się spotkamy. I wtedy te wyczekane chwile będą jeszcze słodsze. Dziś deszcz, jutro - tęcza
I've got my pride - I won't give in
Even though I know I'll never win
How I love this crazy world!
środa, 9 grudnia 2009
...
Dorastamy
Wyrastamy
Błękit nieba w oczach mamy
Czyt. zaczyna mi odbijać od tych wszystkich tłumaczeń. Człowiek zaczyna z rozpędu sadzić rymy czy inne poetyckości nawet jak w oryginale ich nie ma.
Albo głupieje po powtórce z interpunkcji i fleksji i już nie wie, gdzie wstawić apostrof, a gdzie przecinek. Bo co z tego, że mamy zasady? Przecież od zasad są wyjątki. A później zasady wyjątków i wyjątki od zasad wyjątków, o wyjątkach od wyjątków nie wspominając. Krótko mówiąc: rzeź niewiniątek.
Byle przetrwać ten wykład.
I faktycznie: Legend of the Seeker nijak się ma do filmowego Miecza Prawdy. Jeszcze nie wiem, co lepsze - dopiero 1/4 książki za mną. Ale na ten przykład Kahlan jest bardziej ludzka. I może to i dobrze, że wolniej odkrywa się przed Richardem? Ciekawe, jak rozwiązali to finałowe porażenie mocą w filmie... (Tak, tak, nie mogłam się powstrzymać i podejrzałam zakończenie. As usual...)
Byle do piątku.
Błękit nieba
Błękit marzeń
Co nam jeszcze się przydarzy?
Wyrastamy
Błękit nieba w oczach mamy
Czyt. zaczyna mi odbijać od tych wszystkich tłumaczeń. Człowiek zaczyna z rozpędu sadzić rymy czy inne poetyckości nawet jak w oryginale ich nie ma.
Albo głupieje po powtórce z interpunkcji i fleksji i już nie wie, gdzie wstawić apostrof, a gdzie przecinek. Bo co z tego, że mamy zasady? Przecież od zasad są wyjątki. A później zasady wyjątków i wyjątki od zasad wyjątków, o wyjątkach od wyjątków nie wspominając. Krótko mówiąc: rzeź niewiniątek.
Byle przetrwać ten wykład.
I faktycznie: Legend of the Seeker nijak się ma do filmowego Miecza Prawdy. Jeszcze nie wiem, co lepsze - dopiero 1/4 książki za mną. Ale na ten przykład Kahlan jest bardziej ludzka. I może to i dobrze, że wolniej odkrywa się przed Richardem? Ciekawe, jak rozwiązali to finałowe porażenie mocą w filmie... (Tak, tak, nie mogłam się powstrzymać i podejrzałam zakończenie. As usual...)
Byle do piątku.
Błękit nieba
Błękit marzeń
Co nam jeszcze się przydarzy?
Etykiety:
film,
kahlan amnell,
książka,
legend of the seeker,
studia,
tłumoczenia
niedziela, 6 grudnia 2009
A ósmego dnia...
Paczuszki rozpakowane a oto, co się w nich kryło:
Jeszcze jedna paczuszka - tym razem z Chile - jest w drodze. Może zdąży przed Świętami.
A ósmego dnia Bóg stworzył Dziecko, by przypomniało Dorosłym o sprawach, które zapomnieli, które utracili, z których zrezygnowali. I zapłakał...
sobota, 5 grudnia 2009
Baah... Humbug!
Czemu do Mikołajek jeszcze 7 godzin? Po raz pierwszy od ładnych kilku(-nastu) lat nie mogę się doczekać mikołajkowego poranka. Dlaczego?
A bo na rozpakowanie czekają 3 śliczne paczuszki z Indii, Malezji i Hong Kongu. Przyszły z post-crossingową pocztą już kilka tygodni temu i od tego czasu leżą na biurku, uparcie kusząc biedną mnie. Ale dam radę.
Na osłodę zapisuję się na moje pierwsze candy u Penelopy. Może akurat się poszczęści i w moje łapki, a właściwie brzucho wpadną takie pyszniaste ciasteczka:
Topsz, włączamy po raz 7 czy 8 musicalową Opowieść Wigilijną (stąd tytułowy humbug) i bierzemy się za aniołka dla cioci Weni. Jeszcze tylko skrzydła i backstitche...
środa, 2 grudnia 2009
Koralikowy szał
Od wczoraj mam fazę na koraliki :P A że po do IKEI po słoik owych pojadę dopiero we wtorek, to na razie podzielę się samą ideą koralikowania:
Tak wygląda zestaw: koraliki + podkładka z wypustkami
Zaczynamy układać obrazek - na sześciokątnej podkładce najlepiej wychodzą gwiazdki:
Kilka minut później:
Gotową układankę nakrywamy papierkiem z zestawu (ponoć papier do pieczenia też się sprawdza), nagrzewamy żelazko na 2-2.5 kropki i delikatnie przeprasowujemy, aż koraliki się nadtopią i skleją.
Później delikatnie odklejamy papierek, zdejmujemy koraliki z podkładki i prasujemy je z drugiej strony (też przez papierek) Gotowa gwiazdka wygląda tak:
Można przewlec przez nią niteczkę i powiesić choćby na choince :D
Jak już się dorwę do IKEowych koralików to będzie szał :) Bo na kwadratowej podkładce to nie trzeba nawet specjalnych wzorów mieć, tylko można z głowy lecieć - albo wzory na drobne hafty układać :)
Cudownie, nie? ^^
Subskrybuj:
Posty (Atom)