wtorek, 20 września 2011

przekorna miłość Pana Zastępów

Wiem, wiem - u Izajasza ta miłość była zazdrosna. Ale u mnie tym razem będzie (a właściwie była) przekorna.
Ale po kolei - najpierw ważnych odkryć i nauki ciąg dalszy. Później ciutka dzielenia się wrażeniami z czuwania skrzatuskiego. A na koniec - jak ta wisienka na torcie - o tej przekornej Miłości.

A więc nauka. Ta z gatunku trudnych. Walcząc z czymś od dłuższego czasu, po raz kolejny (przestałam już je właściwie liczyć) znalazłam się w ślepym zaułku. Albo na zakręcie. Albo - znów nawiązując do Haibane - na torach.
Stoję więc na tych moich torach, słyszę zbliżający się pociąg i... I nic. Stoję i czekam, aż ktoś mnie uratuje.

Nikt mi nie pomógł. Nigdy.
Bo nie prosiłaś o pomoc.
Bałam się. A co, gdybym zawołała, a i tak nikt by nie odpowiedział?


Jeśli nie chcę skończyć jak Reki, jeśli nie chcę, żeby ten pociąg znowu mnie przejechał - muszę nauczyć się wołać o pomoc.

To jedna ze spraw, które dotarły do mnie w trakcie tegorocznego skrzatuskiego czuwania.
Czuwania, które w tym roku odbyło się pod hasłem "Człowiek Jezusa zwycięża" - ot, już na dzień dobry taka obietnica na przyszłość.

W autokarze stwierdziłam z dość przykrym zaskoczeniem, że to już nie to samo, co przed kilku laty. To już nie jest pielgrzymka młodzieży do stóp skrzatuskiej Matki, ale "wyjazd na czuwanie". Tyle narzekania. :)

W samym sanktuarium... było niebiańsko. Mimo wszystkiego i wszystkich.
Na samym początku - wiadomo - prosiliśmy o Ducha. I Duch przyszedł do wszystkich, którzy tego chcieli. Którzy byli gotowi otworzyć się i modlić się wszystkim, co im dane: śpiewem, tańcem, milczeniem. A ci, którzy tego nie chcieli... cóż, zawsze przecież można ze znudzeniem siedzieć, grać w karty, jeść i pić, czy nawet leżeć i bawić się telefonem w czasie adoracji, prawda?

Racja, miałam nie narzekać. Miało być za to o przekornej Miłości.
Jakiś tydzień przed czuwaniem dowiedziałam się, że nie będzie tam osoby, na spotkanie z którą bardzo liczyłam. Dwa dni chodziłam nadąsana na Boga, zanim postanowiłam uczyć się postawy małego Haibane.
Wciąż jednak nie potrafiłam się z tym pogodzić, więc przed wyjazdem modliłam się, by nie powtórzyła się sytuacja (skądinąd sympatyczna) z zeszłego roku; żeby - jeśli nie może posłać do mnie tej jednej osoby, to żeby nie posyłał mi nikogo innego.
I nie posłał. Ale za to zaraz w trakcie koncertu/uwielbienia Gospel Rain wciągnął mnie w roztańczoną grupę znajomych. W czasie przerwy podarował chwilę upragnionej samotności, ale za to samotności owocnej, podczas której narodził się ciąg dalszy nie-Baśni. A później znów porwał do jeszcze innej grupy.
Aż przyszła adoracja. Tak, ta podczas której to i owo do mnie dotarło. Jedna z takich chwil, kiedy człowiek tęskni bardziej. Aż tu w tłumie raz i drugi mignie postać, która przypomina tę wytęsknioną. Zupełnie jakby ktoś chciał człowiekowi zrobić na złość, prawda?
Ale nie - dotarło do mnie trochę później. To nie, żeby na złość, ale żeby upewnić, że ona mi towarzyszy - nawet jeśli nie ciałem, to duchem - w czasie tych trudnych chwil.


No i wreszcie - ten sms o pierwszej w nocy. Kiedy postanowiłam "doczuwać" do Słupska. Przeczytać wtedy takie słowa - bezcenne.
A jeszcze cenniejsza - obietnica spotkania. W miejscu na swój sposób ważnym.
I to już niedługo.

Miłość jest cierpliwa, Miłość jest łaskawa,
Miłość jest największa, Miłość nadaje sens!
Miłość jest niepojęta, Miłość nie - nie zazdrości,
Miłość wszystko przetrzyma, Miłość największa jest!

Suteki da, ne!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz