Zabawne... A właściwie to nie-zabawne, ale to słowo samo ciśnie się na usta.
Piszę już od dawna. Kilku-nastu lat. I nigdy właściwie nie brakowało mi słów. Zawsze miałam ich w obfitości, mogłam czerpać... Nie zawsze były to te właściwe - nie raz i nie dwa zmieniałam, poprawiałam, wykreślałam i pisałam od nowa nie zdania, nie akapity nawet, ale całe sceny.
A teraz?
Krótki scenariusz. Ot, 4 czy 5 scen. Pomysł - budowa domu i odkrycie, co jest prawdziwym domem - chodził za mną od zeszłego roku. Motyw przewodni - Miłość - pojawił się po lutowych rekolekcjach w Bielsku. Zaczęłam pisać. Po powrotnym postoju w Nowym Sączu miałam już gotowe trzy pierwsze sceny. Brakowało czwartej i zakończenia (na które jednak pomysł miałam od początku).
Kolejne nieudane podejścia... Didaskalia skreślane po dodaniu do nich kilku pierwszych słów Narratora. Nie mogłam złapać rytmu. Spisałam zakończenie i brakowało już tylko tej jednej odsłony.
Latem wreszcie (!) przyszła mi do głowy koncepcja sceny. Bardzo ogólna, wciąż brakuje w niej szczegółowego rozplanowania ruchu scenicznego i gestów (co w rzeczy ocierającej się o pantomimę jest ważne).
Zaczęłam więc pisać. Narrator, wejście bohatera i...
... cisza.
Od dwóch miesięcy niedokończona scena czeka w zeszycie na słowa. Jakiekolwiek.
A może problem nie leży w słowach, a w mojej głowie? Może nie potrafię usłyszeć, jak mój wewnętrzny głos zwraca się do mnie tak, jak do mojego bohatera? Może - mimo wszystko - brak mi tego jednego elementu Miłości?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz