poniedziałek, 12 kwietnia 2010

krzyk

A zaczęło się od mleka czekoladowego w kartoniku. W jakimś tam markecie w Świdwinie. Głupstwo, prawda? A ja wciąż nie mogę spłacić tego długu wdzięczności, choć to już jakieś 6.5 roku minęło...

I dlatego chce mi się krzyczeć. Bo czuję się tak cholernie bezsilna. Bo nie mogę nawet usiąść przy tym człowieku, przytulić, pomilczeć. Bo dojazd fatalny, bo to, bo tamto, bo sramto - bo nie umiem odnaleźć w sobie tego kopa, który sprawiłby, że pojechałabym mimo wszystko, nawet w ciemno.

Zostaje modlitwa. Choćby i różaniec, który na codzień raczej gdzieś z boku, bo za trudny. Teraz kolejne zdrowaśki niczym pociski bombardują Niebo. I jest jakoś inaczej niż gdy normalnie. Po prostu inaczej.


Wstążeczki nie będzie. Zniczków też nie. Pozwólmy zmarłym odejść w spokoju, a żywi muszą żyć dalej.



A o snach... będzie innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz