Nie wyszło. Bóg miał własne plany, życie dopada też tych najwspanialszych.
Wczoraj nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Żeby nie myśleć, żeby nie płakać - zakopałam się w lekturze. Trochę pomogło.
Trochę.
Dziś - już przed Mszą - wiedziałam, że coś się będzie działo. Bo postawiłam Mu warunek pójścia do spowiedzi (tak, ja - Jemu! czasem lubię, jak mnie rozpieszcza ;)). Spełnił go w kilka minut.
I choć jeszcze chciało mi się płakać (bo wiecie, dwa lata to kupa czasu - człowiek zdąży się trzy razy co najmniej stęsknić za zwykłym uściskiem) - to już wiedziałam, co mam zrobić.
Zostałam na koncercie. Co ja gadam, koncercie - UWIELBIENIU.
Kto liczył na dobrą muzykę - wyszedł w trakcie. Kto pozwolił się porwać Duchowi, kto pozwolił, by modlitwa, śpiew i taniec stały się modlitwą, uwielbieniem, darem - tego Duch porwał i poniósł.
Wysoko. Pod samiusieńkie Niebo.
Zaprosiłam ich tam do siebie. Tych nieobecnych, do których co jakiś czas wyrywa się serce. A zwłaszcza tego jednego Człowieka.
Posłałam Skrzydlatego i... Tak, otoczyli mnie swoją obecnością. Tak bardzo czułam ich miłość - i Jego Miłość - że ogarnął mnie spokój, jakiego dawno nie zaznałam.
Nieważne, że dwa metry dalej stał głośnik, że zespół szalał na gitarze i perkusji, że ludzie wokół śpiewali ile fabryka dała - ja stałam w bezruchu, niemal śpiąc na stojąco. Nie było trzeba nic. Zupełnie nic.
Czułam się kochana i bezpieczna. W dłoni mojego BOGA.
A później pobiegłam do domu. Ktoś powie: "Głupia, po co biegła, skoro pogoda akurat na przyjemny wieczorny spacer".
Bo mogę.
Bo mam te dwie nogi, które choć czasem odstawiają różne numery, to jednak poniosą mnie ulicami.
Bo mam te płuca, które jeszcze jakiś czas temu buntowały się po 10-15 metrach biegu, a teraz pozwalają przebiec przynajmniej całą ulicę.
Bo żyję.
Siła i moc moja w Tobie
Siła i moc moja w TOBIE!
Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz