I przez głowę mam na myśli całe myślenie, mniej lub bardziej logiczne, oparte na wiedzy i doświadczeniu, nie tylko osobistym ale i zbiorowym.
A przez duszę - całą resztę wewnętrznego ja i to wszystko co naokoło. Wszystkie... znaki, które dla innych nie będą znakami, bo nie do nich są one skierowane.
Posypała mi się ważna relacja.
Posypała...
Spieprzyła. Trochę z mojej, a trochę nie z mojej winy, dlatego mówię, że sama się.
Już ponad pół roku - i po ludzku, tu i teraz, są tylko zgliszcza. Ruiny. ...i kamieni kupa. I to się nie poskłada.
A jednak w środku mam takie głębokie przekonanie, że jednak się poskłada. Ktoś powie "bo miałaś takie doświadczenie z innymi ludźmi, że się poskładało" - ale żadna z tamtych sytuacji nie miała aż tak powiedzmy drastycznego końca.
A jednak... Od różańca z teobańkologią, gdzie ks. Teodor prorokuje, przez różne inne zapewnienia w trakcie modlitwy, przez różnych innych ludzi... Wciąż i wciąż słyszę na nowo "poczekaj, daj czas, będzie lepiej".
Tylko wtedy widzisz ile czasu upłynęło i przypominasz sobie, jak sprawy gruchnęły i nie widzisz, jak mogłoby się naprawić.
A potem idziesz na balkon i widzisz jak twój groszek robi coś takiego, niemal przedrzeźniając twoje niedowierzanie "i co, nie da się? Da się, da się, tylko potrzeba czasu i okoliczności"
I nie, nie mam na myśli tych nagłych znikąd nowych strąków (kilka ostatnich było rachitycznych i myślałam już o zwolnieniu doniczki na jakieś zioła).
Ale te boczne odrosty, z kwiatami i wszystkim, tam gdzie badylarz już zaczął się ususzać.
No bezczelny!